#16 To może jednak łódź z Gibraltaru na Karaiby?

Środa (21.09.16)

Jeśli napiszę, że znowu czekałem na odpowiedź ubezpieczalni to będzie to dla Was zaskoczenie? W każdym razie czekałem… Czekałem i czekałem, ale nie umiałem się doczekać. Sytuacja była nieco napięta, ponieważ Chris nie wiedział co zrobić a miał samolot kupiony z Teneryfy; Ted był niecierpliwy ponieważ jest to zapalony żeglarz, a tacy nie są stworzeni do siedzenia w porcie a Jenny czuła się winna, że przez nią stoimy w porcie i nie możemy zrobić żadnego ruchu. Do tego ta flustracja, że nic nie da się zrobić tylko trzeba czekać i czekać.

Oczywiście Jenny nie miała powodu, żeby czuć się winną. Ba! Niczemu nie była winna i osobiście cieszę się, że to co wykryli zostało wykryte wcześniej niż później. Dzięki temu będzie mogła jeszcze pożeglować, zamiast spędzać wieczność dwa metry pod ziemią. W każdym razie ja ich nie winię za to, że jestem wciąż na Gibraltarze, choć fakt… Gibraltar mi się strasznie znudził. Mówiąc dosadnie – rzygam tym miejscem. Tak naprawdę łodzie zaczną przekraczać Atlantyk w połowie października, a właściwie ruszać w kierunku Capo Verde (choć i wcześniej coś by się znalazło), mimo to strasznie mi się spieszyło, żeby być już na kanarach. Po pierwsze, żeby uniknąć konkurencji, której nie tyle co się boję, tylko tyle, że jak 70 ludzi jednego dnia pyta tego samego kapitana o podwózkę to można dostać szału, co nie? Z drugiej strony pieniądze – ja nie chcę wydawać pieniędzy nawet na jedzenie, ale może znaleźć się ktoś kto będzie w stanie zapłacić i tym samym zepchać mnie z mojej pozycji. Dlatego dobrze jest być pierwszym i nie przejmować się innymi.

Jest tak dużo niewiadomych, że sam nie wiedziałem co myśleć. To co tutaj napisałem to tylko jedna setna moich rozważań. Wiem, że wszystko będzie dobrze i znajdzie się ktoś kto mnie weźmie (chociażby kapitan, który zgarnia kasę za przeprowadzenie jachtu i nie musi płacić za załogę), ale moja niecierpliwość i znudzenie tym miejscem póki co dawali za wygraną… A więc wciąż czekałem na odpowiedź ubezpieczalni.

– Jeszcze jedną noc i szukam nowego jachtu – powtarzałem sobie od tygodnia. Nic to nie dawało. Tego dnia uznałem, że już na sto procent poszukam nowego jachtu jeśli tej nocy ubezpieczalnia nie da znać.

– Powinieneś poszukać jachtu – utwierdzał mnie Ted – my nie wiemy czy polecimy stąd do Nowej Zelandii, czy polecimy do Londynu, czy popłyniemy na Kanary, ale bez Jenny która poleci do Nowej Zelandii. Może operacja odbędzie się tutaj i za 3 dni wypłyniemy. Nic nie mogę stwierdzić, bo wszystko zależy od ubezpieczalni.

***

Z głową pełną myśli ruszyłem na miasto wymienić drobniaki z baniek oraz wydrukować za „niepapierkową” resztę kartki, gdzie kapitanowie mogą wypisać mi opinię z rejsu (bo w domu zapomniałem to zrobić). Koszt jednej kartki przerósł moje oczekiwania, ale i tak nie miałem co zrobić z 75 pensami więc 15 pensów na kartkę mogłem wydać.

Po drodze natknąłem się na Polaka i Otta, którzy puszczali bańki. Okazało się, że Otto kupił sobie ukulele, o którym też myślałem. Po chwili spędzonej na graniu uznałem, że dobrze jest mieć te 35euro w kieszeni niż wydawać je na ten bubel. Polak powiedział mi o Polskim katamaranie, który tego dnia zawitał do mariny w La Linea i być może będą potrzebowali załogi.

Od tego czasu zniecierpliwionym i szybkim krokiem poszedłem do biblioteki wydrukować rzeczy. Tam spotkałem Szymona, którego poznałem w Nazareth Housie. Był zdziwiony, że jeszcze tu jestem, ponieważ słyszał już że jestem w drodze na Gran Canarie. Wytłumaczyłem mu całą sytuacje z moim Nowo Zelandzkim jachtem i poinstruowałem go jak ma szukać jachtu, ponieważ zdecydował, że chce popłynąć do Afryki. Był już w Ghanie i mówił, że to bardzo fajne i bezpieczne dla takich jak on państwo.

Następnie równie zniecierpliwiony szukałem banku, który zamieni mi pieniądze.  O dziwo nikt nie chciał mi tego zrobić. Żadna kawiarnia, żaden kantor ani sklep. Jedynie zrobiła to druga placówka NatWest, do której dotarłem.

***

Był to mój pierwszy raz, kiedy wymieniałem pieniądze w banku więc sam proces mnie zaciekawił. Moje monety były posortowane i zawinięte w papierki, więc kasjer wyciągnął je i każdy nominał powrzucał do jednego woreczka. Następnie kładł je na wadze i liczył na kalkulatorze. Po chwili oddał mi 5 pensów i wydał papierkowy pieniądz. Gibraltarskie 50 funtów.

Ruszyłem co sił do La Linei. Na szczęście bramka na keję była otwarta więc przeszedłem przez nią i widząc człowieka pracującego na jachcie zagadałem:

– Cześć! Słyszałem, że możecie wziąć kogoś na Gran Canarie.
– Cześć. Prawdopodobnie. Poczekaj, zapytam pani kapitan.
– Jakby co jestem sternikiem.
– Od tego się zaczyna!

Po chwili wrócił i powiedział:

– Jutro przyjeżdża nowy kapitan, więc on zajmie się sprawą. Tak na dobrą sprawę i tak wszystko zależy od właściciela łodzi.

Gościu strasznie mi przypominał pewnego blogera. Czytając jego wpisy pomyślałem, że fajnie byłoby się z nim spotkać kiedyś i bum. Oto i on – Marek Kramarczyk, który prowadzi bloga stridestales.com. Upewniając się zapytałem czy on to on i strzał okazał się celny.

Kolejne godziny mijały bardzo wolno, wszakże oczekiwałem na telefon, który powinien być następnego dnia. Tego też dnia otrzymałem wiadomość od Capo di Fory, czy dalej szukam jachtu. Odpisałem im zgodnie z prawdą, że sprawy na Elixirze się pokomplikowały i od następnego dnia jak nic się nie zmieni to zacznę szukać łodzi.

 

Czwartek (22.09.16)

Gdy tylko zjadłem śniadanie ruszyłem na rozmowę z Capo di Forą. Pierw zostałem oprowadzony po olbrzymim jachcie (ma ok 20 metrów) i poinformowany o wszystkich systemach (bezpieczeństwa i nie tylko) na jachcie. Słowem – jak coś się popsuje to pozostałe 3 urządzenia dalej będą w stanie działać.

Następnie opowiedziałem im historię z Elixirem, a oni opowiedzieli mi o swoich planach. Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w regatach ARC kompletnie za darmo (w tych regatach płaci się osobno za każdego członka załogi, więc mało osób decyduje się od tak wziąć kompletnie za darmo nieznanego człowieka). Oczywiście temat pieniędzy w rozmowie się pojawił ale wyglądało to mniej więcej tak:

– Co najwyżej byśmy się zrzucili na jedzenie i to tyle.
– Ok… a ile by to było? – zapytałem tylko przez grzeczność.
– Nie wiem. Pierwszy raz bierzemy jachtostopowicza na łódź. A ile płaciłeś u Kiwi? – Kiwi to nazwa na Nowo Zelandczyków.
– Nic nie musiałem płacić.
– Ok, w takim razie zapomnij o tym. Nic nie musisz płacić.

Moje oczy zabłysły ze szczęścia. Jedynym problemem jaki miałem to fakt, że oni wypływają dopiero za dwa, może nawet trzy tygodnie, a jak już pisałem Gibraltar już mi się delikatnie mówiąc znudził. Do tego ARC rusza 20 listopada (czyli za dwa miesiące), a pod koniec października spokojnie dałbym radę złapać łódź na Brazylię. Rozważania nie dawały mi spokoju aż do następnego dnia…

***

Będąc w Mc spotkałem też Marka do którego się dosiadłem i porozmawialiśmy przez ponad godzinę. Opisał mi sytuację jaka jest na ich katamaranie, to znaczy, że przyjechała jeszcze jedna osoba i oni by mnie bez problemu wzięli, ale i tak wszystko zależy od kapitana, który zamiast przyjechać tego dnia, przyjedzie następnego oraz od właściciela. To rzuciło cień powątpiewania, że mnie wezmą. W końcu kto mając 3 lub 4 osoby na jachcie, które spokojnie wystarczają na przeprowadzanie jachtu, będzie jeszcze płacił za 5 i 6? Bez sensu, dlatego powątpiewałem w Polski Katamaran.

***

Postanowiłem, że mimo bardzo wielkiej nadziei, poszukam jeszcze innych łodzi. Z mojej kei w planach miało wypłynięcie następnego dnia 5 łodzi. Miałem nadzieję, że któraś mnie weźmie ale było ciężko. Niemcy obok powiedzieli, że nie mają miejsca. Do tego jedna jedyna łódź, która mogła mnie wziąć miała Norweskiego kapitana, podróżującego samotnie z dwoma psami. Łódź waliła jak chlew, a wszystkie systemy bezpieczeństwa były tak zakamuflowane, że prędzej poderżnąłbym sobie gardło podczas tonięcia łodzi niż je zdołał wyciągnąć i uruchomić.

…jeśli w ogóle byłyby sprawne…

Znalazłem też inną łódź, która wyrusza do Brazylii ale.. oni płynęli za dwa tygodnie na Kanary i chcieli zrzutki na jedzenie. Warunek darmowego przepłynięcia nie dawał o sobie zapomnieć, wiec mimo dosyć długiej rozmowy odmówiłem im propozycji.

Po obiedzie Ted wypisał mi moją opinię a ja ruszyłem na spotkanie z Ottem. Opowiedziałem mu co znalazłem.

Podczas tego spotkania przyszedł tez Polak, ale nie za bardzo miałem ochotę z nim rozmawiać. Po pierwsze dlatego, że cały McDonald słyszał co mówi (w sumie to całe miasto mogło go słyszeć) oraz nieco zaczął kręcić. Co chwilę słyszałem od niego, że znalazł łódź, która by go wzięła ale z nimi nie płynie bo cośtam. Gdybym jeszcze nie rozmawiał z Marokańsko-Holenderskim piekarzem na jego temat to może miałbym inne podejście…

W każdym razie kręcił. Może dlatego, że nie umie za dobrze angielskiego i np. mówiąc, że Capo di Fora wypływa za 6 dni, nie zrozumiał jak kapitan mówił, że wypływają 6 października. Nie wiem. Nie mi oceniać, ale zrobił mi naprawdę duże nadzieje, że ta łódź wypływa za parę dni co okazało się nie prawdą.

Co więcej, rozmawiając z Kapitanem dowiedziałem się, że nie wezmą osoby palącej ani nikogo z jakimkolwiek zwierzęciem, co tylko utwierdzało mnie w moim przekonaniu.

 

Piątek (23.09.16)

Rankiem, gdy kopciło mi się z głowy od myślenia co zrobić, Niemcy zapomnieli odpiąć kabel z prądem ze swojej łodzi, gdy ruszali. Najpierw rozległ się głos zgniatanego plastiku a następnie niemieckie „shajse!”. Później już tylko zobaczyłem klejąca się w wodzie wtyczkę wraz z gniazdkiem i paroma kablami wystającymi z tej skrzynki.

Wyprowadzając się z Elixira po raz drugi zostałem zapytany przez ową Niemkę czy coś znalazłem.

– Hej! Znalazłeś coś?
– Niestety nie. To znaczy tak. Są 3 łodzie które mnie mogą wziąć. Pierwsza z nich jest na Gibie ale oni płyną za dwa tygodnie, a ja już jestem strasznie znudzony Gibraltarem. Druga z nich to polska łódź, ale czekam na odpowiedź. Raczej się nie doczekam, bo mimo iż wszyscy by mnie wzięli bo sami tak zaczynali swoją wielką przygodę to właściciel raczej nie wyrazi zgody. A trzecia jest tutaj, na końcu tej kei, ale po pierwsze od niej śmierdzi. Śmierdzi jak w zoo. A po drugie systemy bezpieczeństwa są tak schowane, że w razie problemów z łodzią szybciej byłoby poderżnąć sobie gardło niż próbować je wyciągać i się ratować.
– My myśleliśmy nad wzięciem kogoś do pomocy, bo dwójka dzieci i warty robią swoje. Po prostu jest się bardzo zmęczonym. Wiesz jak to jest.
– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.
– No ale niestety nie mamy wystarczająco miejsca na łodzi. Może na ARC nam się uda uprzątnąć rzeczy i dać radę kogoś wziąć.
– Dla takich ludzi jak ja, czyli jachtostopowiczów, nie ma większego znaczenia gdzie się śpi. Może być nawet w mesie.

Niemka nic nie mówiąc zrobiła zamyśloną minę i sekundę później poszła na łódź do męża. Gdy wróciła kontynuowaliśmy rozmowę:

– Mówiłeś, że potrafisz trochę niemiecki, prawda?
– Tak, ale tak jak mówiłem, nie dużo z niego pamiętam.
– To nie szkodzi, bo nasze dzieci jak wiesz dopiero uczą się angielskiego. Znalazło by się dla ciebie miejsce. Chcesz zobaczyć łódź?
– Chętnie!

Zostałem oprowadzony po łodzi pełnej jeszcze nie zainstalowanego sprzętu na ARC. (Organizatorzy mają żądania jakie musi spełnić łódź by móc brać udział w imprezie. Nie jest to nic nadzwyczajnego, po prostu chodzi o zapewnienie maksymalnego bezpieczeństwa podczas regat, więc łodzie są załadowane sprzętem i tym samym załogi, mają pełne ręce roboty zanim wypłyną.) Oczywiście zapytałem o najważniejszą dla mnie sprawę, czyli koszty i poinformowałem, że wieczorem dam znać, czy płynę z nimi czy wybrałem inną łódź.

***

Pierwsze co zrobiłem po zakończeniu rozmowy to ruszyłem co sił do miasta kupić prezenty na pożegnanie dla Jenny, Teda i Chrisa. Łatwo nie było ponieważ mieli wypływać do Ceuty.

Tedowi kupiłem może nie „a little” ale „red Port”, Jenny czajniczek (byłem zawiedzony, że nie mam więcej czasu i nie mogę znaleźć czegoś co będzie mogła użyć podczas żeglowania), a Chrisowi Shweppsy, z których robił sobie drinki

Dwie godziny później podjąłem w końcu decyzję. Z jednej strony nie satysfakcjonującą a z drugiej… Z drugiej dającą mi okazję płynąć jedną łodzią aż na same Karaiby. Ostatnio się spieszyłem i wyszedłem na tym jak Zabłocki na mydle, więc teraz uznałem, że poczekam jeszcze te dwa, może trzy tygodnie i jak nic nie zepsuję po drodze na Kanary to może i nawet dostanę się prosto do Panamy (jeśli po drodze plany nie zostaną zmienione na USA, czy coś takiego gdzie nie będę miał wstępu).

Ruszyłem więc pełen radości, że nie muszę już trzymać w sobie tak kuriozalnej a mimo wszystko trudnej dla mnie decyzji, by powiedzieć Capo Di Force co postanowiłem.

Zostałem przywitany uśmiechem i przytulem od Bernardeen (żony kapitana). Wprowadziłem się na łódź i gdy tylko znalazłem chwilę spokoju ruszyłem powiedzieć Tedowi i Jenny oraz Niemcom o swojej decyzji. Niemców nie było (to znaczy pewnie byli ale spali na swojej łodzi, a nie mam w zwyczaju pukać). Co więcej, nie było nikogo na Elixirze. Wykonałem więc telefon do Jenny i opowiedziałem jej wszystko. Radowali się razem ze mną decyzją co miałem okazję doświadczyć chwilę później gdy przyszedłem do nich do restauracji porozmawiać na żywo.

Moja kajuta
Moje prywatne wyjście a w tle prywatna łazienka…

Kiedyś dodam zdjęcie w dzień 😀

– Daj mi pomyśleć – Ted zrobił zamyśloną minę na nie dłużej niż jedną sekundę – Też bym wybrał taką opcję!

Ogólnie byli pod wrażeniem jaki jacht udało mi się złapać. Nie dość, że przestronny i szybki to jeszcze z tyloma systemami bezpieczeństwa, że musielibyśmy trafić na wielki huragan, żeby nie móc zostać uratowanym.

Do końca dnia poza zmywaniem naczyń nie miałem żadnych obowiązków, więc marnowałem czas na czytaniu książki, zabawie z dziećmi i wyporządzaniem się w mojej kajucie.

 

Sobota (24.09.16)

Dziennik musi spełniać zasady dziennika, więc trzeba napisać coś o tym dniu. Zatem bawiliśmy się z Peterem w montowanie stelaża pod panele słoneczne oraz wymyłem jedną burtę łodzi by następnego dnia zacząć polerowanie.

Niby nic się nie działo a jednak coś się działo, ponieważ zostałem zaproszony przez rodzinkę do restauracji, gdzie zjedliśmy ogromny talerz mięsa z trzema ziemniakami na 3 osoby, oraz wypiliśmy dość sporo alkoholu począwszy od piw a skończywszy na szotach. Nie tak, żeby być pijanymi, ale tak, że wystarczyło mi na szybkie zaśnięcie po powrocie do domu.

Ogólnie nie lubię pić dużych ilości alkoholu i nigdy w życiu jeszcze nie urwała mi się świadomość. Prędzej zasnę niż zacznę robić głupie rzeczy lub gadać głupoty.

 

Pożegnanie się z kapitanem nietypowego jachtu.

Niedziela (25.09.16)

Rankiem jeszcze czułem sytość po wczorajszej kolacji, a mimo to wcisnąłem jeszcze w siebie śniadanie. Podczas polerowania łodzi dało się to we znaki. Było mi strasznie niedobrze. Może to kwestia (po)alkoholowa (choć wątpię, bo zdarzało mi się pić więcej i nic mi nie było) a może żywieniowa, a może jedno i drugie razem, ale efekt był jeden – było mi nie dobrze.

Cały efekt był wzmacniany przez ponton, na którym byłem zmuszony stać, żeby wypolerować kadłub łodzi. „Bang” odpływa w jedną stronę i „bang” gwałtownie zatrzymuje się na cumie. „Bang” odpływa w drugą stronę i „bang” znowu zatrzymuje się na drugiej cumie. Tak przez pół dnia. Czas strasznie mi się dłużył a łódź zdawała się nie mieć końca.

Był to też pierwszy raz kiedy wolałem użyć rąk zamiast maszyny. Zwykle jak coś robiłem z tatą to wolałem użyć szybszych narzędzi np. do przecięcia jakiegoś profilu a nie piły ręcznej. Jest to znacznie szybszy i wygodniejszy sposób. Tym razem jednak mając do wyboru maszynę do polerowania wolałem wybrać moje biedne ręce.

Po zakończonej robocie wziąłem się za polerowanie „barierek” znajdujących się z tyłu łodzi a po wszystkim poszedłem na mszę.

Okazało się, że moi dobroczyńcy też są wierzący. Może nie tak, żeby chodzić co niedzielę na mszę bo:

– Chodzimy tylko na święta do kościoła, ponieważ mamy 200 kilometrów do najbliższego kościoła.

Ale i tak fajnie, że znajduje się w gronie ludzi, którzy nie patrzą na mnie jak na kosmitę, że mam swoją wiarę. W sumie nawet jakby patrzeli, to bym się tym nie przejął. Co najwyżej mógłbym się z nimi pośmiać.

Wieczorem zjedliśmy wspólną kolację, na której porozmawialiśmy sobie co nieco o naszym dniu, jak to mają w zwyczaju robić. Co dobrego, co złego i takie tam normalne pogaduchy.

 

Poniedziałek (26.09.16)

Praca, praca i praca. Obawiam się, że tak będą wyglądały moje kolejne wpisy. Praca, praca i praca. Na łodzi jest jeszcze sporo do roboty, a ja siedzę i od rana do wieczora pracuję. Nikt nie liczy czy zostało zrobione 5 godzin pracy czy zostało zrobione 12 godzin. Pracuje się tak długo, aż nie zrobi się za zimno lub za ciemno na kontynuowanie.

Tego dnia polerowałem pozostałe nierdzewne elementy na łodzi, oraz sprawdzałem światła nawigacyjne. Chciałem również przywrócić kolor czerwony lewej lampie, ale niestety patent z pastą do zębów nie działa tak jak na reflektory samochodowe. Obróciliśmy też łódź bym z samego rana następnego dnia mógł wypolerować drugą burtę.

Po kolacji pomogłem Bethani w tworzeniu filmu poklatkowego, a następnie wszyscy położyliśmy się spać.

bez-tytulu
Pierwsze starcie ze stalą nierdzewną.

Wtorek (27.09.16)

Tym razem polerowałem drugą część łodzi i pomagałem w montażu stelaża pod panele słoneczne. Sprawa wydaje się prosta, ale bawiliśmy się z tym stelażem już trzeci dzień ponieważ ktoś popsuł robotę i trzeba go nieco przerabiać pod własne potrzeby.

Podczas kolacji trafiliśmy na temat Polski w Unii Europejskiej oraz na temat kosztów życia (tutaj za jedzenie dla 5 osób na niecały tydzień jest wydawane 150 poundsów). Peter sam powiedział, że EU to kupa i nie warto się w nią pakować.

Kolacja była iście meksykańska, więc mięliśmy nachosy, jakieś coś co się na nie nakładało i parę innych rzeczy zrobionych z awokado, śmietany czy warzyw. Generalnie bardzo dobra kolacja.

 

Środa, Czwartek (28, 29.01.2016)

Nic bardziej monotonnego od pracy po 11 godzin nie może być, ale przynajmniej czas szybciej mija…

 

Piątek (30.09.2016)

Z monotonii wyrwał mnie Ted, który poprosił mnie, abym wskoczył ponownie na ich masz ponieważ znowu trzeba przerzucić fał. Oczywiście z uśmiechem na ustach skoczyłem do La Linea, a po wszystkim rozmawialiśmy przez ponad godzinę. Oni stęsknieni i ja stęskniony.

Po powrocie wróciłem do swoich codziennych obowiązków czyli tym razem ostatniego kroku związanego z panelami: montowania ich na stelażu. Po skończonej pracy i chwili wolności Peter i Bernardeen kupowali koszulki dla nas na ARC. Nieco zmieszany podałem mój rozmiar, ponieważ nie chcę, żeby wydawali na mnie zbyt dużo pieniędzy.

 

Sobota (1.10.16)

Od rana czyściłem pokład. Saharyjski piasek i 2 miesiące bez porządnego mycia mogło oznaczać tylko jedno: długie czyszczenie. Rozmiar łodzi też robił swoje. Sumarycznie wyszło około 7 godzin szorowania pokładu (!). Tylko i wyłącznie pokładu i kokpitu (miejsca z tyłu łodzi gdzie są siedzenia, koło sterowe itd.). Nie obyło się bez żartów od przechodzących marynarzy w stylu: „Za każdym razem jak tu przechodzę, on ciągle pracuje. Czy on kiedyś kończy pracować? Gdzie się go wyłącza?”.

Po czyszczeniu i silikonowaniu dziur w ramie od paneli słonecznych zadowoleni powiedzieli, że na dziś nie mają nic więcej dla mnie, więc mogę robić co chcę.

Bernardeen przy okazji wydawania poleceń przez Petera, przedrzeźniała go i jego władczość, tym samym ciesząc się, że ja z nim pracuję a nie ona, bo nie musi słuchać tych wszystkich rozkazów. Wszystko odbywało się w radosnej atmosferze:

– Zostało mu to po statkach, na których pracował.
– O tak, na statkach nikt mnie nie lubił. Byłem najbardziej znienawidzoną osobą na statkach, ale za to wszystko było tak jak trzeba!

Skoro nie miałem nic do roboty to ruszyłem na spacer. Po drodze spotkałem dużo starszą sąsiadkę z łodzi obok, która widząc mnie z drugiego końca mariny zaczęła radośnie krzyczeć: „W końcu cię puścili! Dostałeś trochę wolnego!”. Nie ukrywam, że cieszyłem się, gdy to usłyszałem. To świadczy o tym, że ludzie widzą. Jak widzą to i mówią. Jak mówią to i wyrabiają sobie zdanie, które przyda mi się na Karaibach, gdy będę potrzebował łodzi płynącej do Kolumbii lub Brazylii lub… Meksyku!

Na kolejnym spacerze spotkałem Szymona – bezdomnego Polaka. Powiedział, że myślał o Peru. Tam miałby dobrą ziemię i dobre warunki do posadzenia owoców i warzyw i nie martwienia się o jedzenie.

Ponad to tego posprzątał sobie jaskinię, w której będzie przebywał w razie deszczu, no i do tego posprzątał sobie miejsce za murkiem, gdzie będzie spał przy jeszcze ciepłych nocach…

To niesamowite jak ten świat jest mały i piękny dla ludzi bez niczego… Przypomniało mi to Ghańczyka, którego spotkałem we Włoszech na wyprawie na Monte Cassino. On podobnie jechał kupić sobie namiot by zrobić sobie ogródek i swój kawałek ziemi. Kawałek ziemi z ziemi niczyjej.. No może państwowej, ale wciąż niczyjej.

 

Niedziela (2.10.16)

Dzień wolny od jakiejkolwiek pracy zacząłem od mszy. Trzej ludzi wyszło z zakrystii i nie wiedzieć czemu przypominali mi wampiry. Ksiądz miał pomału siwiejące włosy jednak twarz wyglądała jak wyrośnięty niemowlak. Czarne okulary tylko podkreślały jego czarne rzęsy, a usta miał pełne jak po botoksie… Albo jakby miał dwa długie kły do wysysania krwi… Niewielki i płaski nos też wyglądał jakby był do tego przystosowany. Wszakże łatwiej wysysać krew gdy nos nie przeszkadza.

Szafarz wyglądał niemalże identycznie. Jedyne co go różniło to inny strój i nieco inne rysy twarzy.

Pomocnik zaś wyglądał normalnie, ale to pewnie dlatego, że dopiero zaczyna swoją wampirzą naturę i jeszcze nie jest przystosowany.

Kończąc te głupie żarty muszę jeszcze raz podkreślić, że ten widok sprawił uśmiech na moich ustach. Co więcej księdzu zaczął dzwonić telefon podczas krótkiego kazania. Nawet mu głos nie zadrżał. Wręcz przeciwnie, zaczął z jeszcze większym zapałem wypowiadać słowa, podczas gdy w tym samym czasie jego lewa ręka macała kieszeń w poszukiwaniu przycisku „wyłącz”.

***

Zapominając, że w niedzielę biblioteka jest nieczynna siedziałem pod zamkniętymi drzwiami korzystając z szybszego internetu. Szukałem różnych opcji wydostania się z Saint Luci i… nie były to dobre prognozy. To wzbudziło moje wątpliwości, że powinienem szukać jachtu prosto do Brazylii a nie na Karaiby, które przecież też chcę zwiedzić.

Wiem, że to wszystko co teraz sobie myślę nie będzie miało znaczenia na miejscu. Wszakże tym wyróżnia się podróż, że wszystko co złe nagle przestaje być złe na miejscu, albo po prostu przestaje istnieć.

No ale o czym myślałem?

Dopłynę do Saint Lucii. Skąd dalej?
Na Trynidad? Okay! Tam prosta droga na ląd. Jedyny problem to Wenezuela gdzie obecnie sytuacja na rynku sprawiła, że ludzie wręcz zabijają się, za kromkę chleba. Na pewno będę to chciał sprawdzić, ale dopiero jak obędę się z hiszpańskim. Wszakże nie chcę opowiadać swojej podróży z pozycji leżącej dwa metry pod ziemią. Wtedy zwykle nikt nie słyszy co się mówi i ciężko zadbać o to, żeby mieć wnuki, którym będzie się opowiadało przygody. Kwiatki wąchane od spodu też nie pachną za dobrze, a dziura w głowie wypuściłaby resztki dymu pozostawionego tam po spalonym sianie. Tego ostatniego obawiam się najbardziej, więc opcja z Wenezuelą odpada. Tak samo jak Trynidad, ponieważ i tam zrobiło się niebezpiecznie i ludzie obawiając się piratów płyną przez pełne morze omijając całe wybrzeże Wenezuelskie (przynajmniej ci z Gibraltaru, z którymi rozmawiałem).

Skoro nie Wenezuela to może Gujana lub Surinam? Stamtąd z Trynidadu lub Grenady jest po blisku. I byłaby to świetna opcja gdybym nie musiał ubiegać się o wizę (do Gujany nawet 6 tygodni wcześniej). Jedyne dwa kraje gdzie musze to robić, a z natury jestem leniem więc poszukiwania innego wyjścia wciąż trwają.

Lot? Odpada. Lot z Saint Lucii czy Trynidadu (w którym zwykle jest przesiadka) do Panamy kosztuje tyle samo co lot z Madrytu do Brazylii. Odpada. Definitywnie.

Loty do Panamy są mega drogie, a to drugie miejsce poza USA przez które się lata z wysp…

Mógłbym jeszcze dorwać tani lot z Trynidadu do stolicy Surinamu ale jak już wspominałem… Wiza. Jedyne czego nie zgłębiłem to miejsca gdzie mogę wyrobić wizę, gdyż strona MSZ-tu wspomina tylko o 3 miejscach. Na pewno nie jest to na granicy, a pozostałe prawdopodobnie kosztowały by mnie za dużo (włącznie z życiem w stolicy Wenezueli).

Może promy? Może na miejscu bo na internecie prom nie jest wiele tańszy od lotu. Poza tym… Gdzie pływa prom tam i pływają jachty. Jedynym problemem może być brak sezonu.

Inną sprawą jest fakt, że chciałbym pojechać do Patagonii. Południe Argentyny jest już wystarczająco mroźne, więc wolałbym uniknąć bycia tam w ichniejszą zimę czy chociażby jesień.

Co więc mi pozostało? Jachtostop. Albo przez Kubę do Meksyku (wtedy mówię „papa Patagonio”), albo z Saint lucii lub Martyniki do Kolumbii lub Panamy. Inną opcją jest jeszcze praca, której na Karaibach podobno jest sporo. (Jak się ma uprawnienia żeglarskie.)

Co więc postanowiłem? Postanowiłem, że już na Gran Canarii przy okazji ARC-owych imprez będę szukał łodzi płynącej z Karaibów na Brazylię lub Kolumbię. W końcu będę zaufanym żeglarzem (bo biorę udział w ARCu). A jak tam nic nie załatwię, to na pewno coś się znajdzie na miejscu, ewentualnie znajdę pracę i kupię sobie lot… Albo w ogóle zostanę na Karaibach i wrócę też jachtostopem..

Tyle myśli i tyle niewiadomych, a to przecież podróż! Uwielbiam to! Przecież nienawidzę planować podróży! A jednak właśnie próbuję to robić… Mimo iż wiem, że te problemy znikną gdy będę na miejscu. No ale taki już jestem. Pewnie po drodze będę żałował, że nie poszukałem jachtu prosto do Brazylii ale jak już dojadę na Karaiby to będę mówił „lepiej być nie mogło”.

Gdzie się podziało moje „zawsze jest dobrze, tylko nie zawsze tak jakbyśmy tego chcieli”? W każdym razie zobaczymy. Tymczasem Ty drogi Czytelniku musisz czytać te wypociny, za co bardzo Cię przepraszam.

***

Wracając spotkałem dziewczynę robiącą bańki. Historia Bożeny jest niecodzienna. A ja myślałem, że to ja jestem dość głupi, żeby ruszyć z niemalże zerowym budżetem.

Jej kolega zaprosił ją na festiwal w Portugalii. Z dnia na dzień rzuciła pracę i pojechali autostopem do Portugalii. Pokonało ich autostopowanie w Hiszpanii przez co nie dotarli na czas na festiwal.

– To może jedziemy do Brazylii? – powiedział jej kompan.
– Czemu nie?

I tak spakowana na tydzień i po drodze okradziona ze wszystkiego w Maladze Polka rusza w świat szukając jachtu do Brazylii. Co więcej skończyła mechatronikę i ma 26 lat. Nie jestem dobry w ocenianiu wieku, ale ona wygląda na młodszą ode mnie!

***

Dalszy spacer zawiódł mnie do mariny w La Linea, gdzie odwiedziłem Teda i Jenny, ale zanim to się stało porozmawiałem z kapitanem Hukiem.

Huk to Duński kapitan o sędziwym wieku. Nie ma nogi. To znaczy ma, plastikową. Oko ma jedno. Jedno po lewej, i jedno po prawej. Tym razem stworzone z białka, krwi i paru innych rzeczy. Nic nadzwyczajnego. Każdy takie ma. Nie ma więc czarnej przepaski, ale przecież w zamierzchłych czasach podboju świata używało się przepaski w innym celu niż ukrycie pustego oczodołu. Wręcz przeciwnie. Każdy noszący przepaskę miał dwoje oczu. Były one używane, żeby schodząc pod pokład z mocno nasłonecznionego pokładu coś widzieć. Wszakże łatwiej jest mieć jedno oko przyzwyczajone do ciemności a drugie do jasności niż  za każdym razem tracić czas na przyzwyczajanie się do jasności lub ciemności.

Wystawa samochodów w marinie w la Linea
Jak widać mimo że mają paredziesiat lat to jeszcze nie śmigane

Przywitał mnie po polsku. Pogadaliśmy chwilę i ruszyłem w odwiedziny.

***

Na pokładzie zastałem Teda wpatrzonego z tęsknotą na morze. Gdy tylko mnie zauważył jego twarz rozpromieniła się.

– Hej Patryk! Dziś wspominaliśmy ciebie jak czyściliśmy łódź! Jak się masz?

Rozmowa przebiegała w obecności naleśników, które mieli na lunch oraz tabletu z mapami. Sprawdzaliśmy dobre trasy dla mnie.

– Na pewno będziemy w Saint Lucii więc może uda nam się spotkać, a jak będziemy płynąć na Kolumbię to nawet możemy cię wziąć ze sobą. – zarzucił Ted.

Dodatkowo powiedział mi o swoim przyjacielu, który ma z nimi przepływać Atlantyk. Przyjaciel jest zdrów jak ryba jednak jego żona ma niewiele czasu zanim zapuka do bram tamtego świata. W związku z tym nie wykluczone, że na Kanarach będą szukali nowego załoganta.

Pełen nadziei i z głową pełną myśli o Karaibach wróciłem na jacht. Obiadu nie było więc zjadłem szybko lunch i ruszyłem na spotkanie z Bożeną. Niestety nie znalazłem jej. Następnego dnia powiedziała mi, że jej miejscówka była spalona, ponieważ „Dobrze Wam Znany Polak” widział ją w tym miejscu i szedł z jakimś dużym i napakowanym kolegą. Siadłem w maku i przeglądałem internety… Po drugiej stronie, za rogiem, siedział „Dobrze Wam Znany Polak” ale nie dosiadłem się do niego. Co więcej ktoś napisał na grupie na facebooku, że właśnie przyjechał i szuka kogoś z polski, żeby się zintegrować. Widząc komentarz „DWZP” nie odpisałem na jego posta.

 

Nie wiem jak on to zrobił…

Poniedziałek (3.10.16)

Nie musiałem długo czekać by spotkać go na żywo. Stało się to gdy naprawiałem niedziałającą drukarkę. Widząc człowieka z plecakiem powiedziałem „Hello”, ale nie chcąc przerywać pracy chciałem na tym zakończyć. Tym bardziej, że tego dnia wielu ludzi wyprowadzało się z łodzi.

Jednak gdy poszedł dalej zobaczyłem z tyłu szalik z napisem „POLSKA”. Krzyknąłem więc radośnie:
– Aaa, Ty z Polski! Zatem witam!

Wymieniliśmy się numerami, by po skończonej pracy móc się umówić.

Praca nie była ciężka ponieważ polegała na przeczyszczeniu pokładu i pontonu.

Skończyłem ją stosunkowo szybko i ruszyłem w stronę biblioteki, gdzie czekał na mnie Jan. Po drodze spotkałem Bożenę, która mi wszystko wyjaśniła i umówiłem się, że zgarnę Janka i pokażę im miejsca gdzie można wziąć darmowe jedzenie. Zrobiłem to razem z Szymonem, gdyż tego też spotkałem po drodze.

Krótkie oprowadzenie po mieście (właściwie to pokazanie tylko Nazareth House i Morrisona) po czym rozeszliśmy się w swoje strony by móc się zgadać późniejszym wieczorem.

Późniejszym wieczorem poszedłem na plażę w La Linea, gdzie nie spotkałem Jana. Wyłączony telefon też nie pomagał. Gdy przeskoczyłem przez płotek zobaczyłem osobę z plecakiem. Światła w tym miejscu oślepiają człowieka na tyle, że widzi się tylko kontury. Próbując zidentyfikować osobę szukałem psa… Psa nie było. Nie mógł być to „DWZP”. Bożena też nie, bo przecież niedaleko śpi „DWZP” co narażało ją na spotkanie z nim. Janek też nie, ponieważ była to nie za wysoka osoba. Przyspieszyłem trochę kroku, co speszyło nieco tę osobę. Przyspieszyła kroku i zapobiegawczo zaglądała przez ramię. Powiedziałem więc „hi” po czym usłyszałem głos Bożeny „ah to Ty! Myślałam że to ten Marokańczyk mnie goni.”.

Rozmowa rozkręciła się na dobre. Raz została przerwana przez Janka, który będąc w mojej marinie zadzwonił by się spotkać. Po wyjaśnieniu mu sytuacji stwierdził, że nie chce mu się już wracać takiego kawału drogi i nie dziwię mu się. Mi też by się nie chciało. Umówiliśmy się, że jak będę wracał i nie będzie spał to się przysiądę. Taka sytuacja nie miała miejsca, ponieważ wracałem na łódź około pierwszej w nocy…

 

Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *