#15 Czekamy… (12.09-20.09.16)

Poniedziałek (12.09.16)

Czas przyspiesza a ja wraz z nim. Zatrzymałem się w jednym miejscu ale czuję jak czas biegnie sprintem przed siebie. Czas przestaje mieć dla mnie znaczenie. Jest i niech sobie egzystuje, ale powoli przestaję dbać o niego. Teraz mój czas wyznacza Słońce. Gdy Słońce wstanie i przygotuje się do ponownego oświetlania Ziemi, budzi mnie. Gdy zajdzie i brzuszek zrobi się pełny oraz myśli przestaną istnieć wtedy kładę się spać. Gdy Słońce nie grzeje za mocno to jest to czas na pracę. Gdy Słońce postanowi przytulić się nieco mocniej do mojej skóry, to znaczy, że trzeba odpocząć. Najlepiej z dala od Słońca. To jest teraz mój czas. Czas, który przestaje istnieć jednocześnie przyspieszając.

Tego dnia zapierniczał jak głupi. Wszystko za sprawą całodzienniego zajęcia. Gdy wstałem była 10. O tej porze nigdy nie jest gorąco. To jeszcze jest dobra pora by coś porobić. Jednak gdy doda się do tego czas potrzebny na zjedzenie śniadania i pozmywanie naczyń, to zaczyna być delikatnie mówiąc gorąco.

Nie tego dnia. Chmury przyszły dopiero około 14, jednak wcześniej nie było za ciepło co pozwoliło mi na czyszczenie łodzi. Zacząłem szorowanie i co chwilę widziałem jakieś zabrudzenia. Przeczyściłem ją trzy razy i nie byłem zadowolony z efektu. Nie jestem perfekcjonistą. No… może czasami. Jednak gdy robię coś dla kogoś to staram się to zrobić najlepiej jak potrafię. Zostawiłem brudne ślady i skupiłem się na drewnianej reszcie łodzi. Będąc prawie na końcu przyszedł Ted z Jenny z zakupami. Ted, żartowniś, zrobił zgorzkniałą minę i powiedział:

– Patrick! To definitywnie nie jest dobre. To jest źle! – nieco się uśmiechnął i kontynuował – Muszę zakładać okulary przeciwsłoneczne. Musisz to zabrudzić! Tak lśni, że aż ślepi!

Gdy powiedział pierwsze zdanie, już chciałem się tłumaczyć, że widzę te brudy, ale nie umiem z nimi nic więcej zrobić. Na szczęście uśmiech na ustach Teda pozwolił mi myśleć, że to kolejny żart, żartownisia Teda. Poczciwego staruszka, który bardzo lubi sobie pożartować.

Po lunchu czekało na mnie polerowanie a następnie biblioteka, obiad z Sylvią na pokładzie i codzienne poobiednie pogaduchy.

***

Na pogaduchach Jenny opowiadała historię dnia, gdy poszukiwali rozwiązania dla swojego niedziałającego telefonu.

W pierwszym sklepie próbowali się dogadać z salonem pewnego giganta sieci komórkowej. Niestety oni nie chcieli udzielić pomocy, kłamiąc przy tym. Kłamstwo polegało na tym, że gościu mówił doskonale po angielsku i gdy Jenny chciała, żeby skontaktował się z serwisem to ten odpowiedział, że nie umie hiszpańskiego więc nie zadzwoni.

Babuuummm… Osoba pracująca w hiszpańskim sklepie i nie potrafi mówić po hiszpańsku. Coś im śmierdziało. Kłamstwo wyszło na jaw gdy w końcu zadzwonił do niego telefon i zaczął biegle mówić po hiszpańsku. Nie wiem po co to powiedział, ale niedobrze o nich to świadczy. Następnie Jenny zostawiła tam portfel. Wróciła się po niego i zapytała czy nie zostawiła tam przypadkiem portfela. Odpowiedź była przecząca, jednak Jenny zauważyła pod ladą swój portfel. Wychyliła się po niego, groźnym spojrzeniem obrzuciła sprzedawcę, takim samym groźnym tonem podziękowała i cała czerwona ze złości wyszła z salonu.

***

Czekało również nietypowe spotkanie z Polakami na rybackiej plaży. Siedzieliśmy i gadaliśmy. Potem była bójka jednego Polaka z Marokańczykiem. Powody bójki były błahe i do dziś nie rozumiem jak można się tak dotkliwie pobić z tak głupich powodów. Głupich do wywołania bójki, wszakże można było się ulotnić w inne miejsce i powody same by znikły. Na szczęście skończyło się na obitych, podartych ciałach, obitych twarzach i złamanym nosie, a mogło znacznie gorzej, bo w ruch poszedł również pas owinięty na szyi…

Ten dzień dla mnie skończył się o 4 nad ranem a opis całego zajścia zajął mi 3 strony a4 ale z pewnych względów bezpieczeństwa nie będę ich tutaj umieszczał. Dwa dni później dowiedziałem się, że następnego dnia policja zgarnęła Marokańczyka za akcje z pasem.

 

Wtorek (13.09.16)

Rankiem wpadła Sylvia, która stała się naszą tłumaczką. Tłumaczy różne rzeczy. Czasem ulotki lekarstw, które są tylko po hiszpańsku, czasem przepisy na saszetkach z jedzeniem, czasem załatwia sprawy na mieście. Dobrze mieć kogoś kto mówi biegle dwoma językami.

Ja w tym czasie odświeżyłem się i poszedłem po moją karimatę, którą poprzedniego dnia pożyczyłem Polakowi. Samo pożyczanie było bardzo skomplikowaną operacją gdyż o 3:30 w nocy musiałem wejść bezszelestnie na łódź, wyjąć bezszelestnie karimatę, następnie wyjść bezszelestnie i jeszcze potem wrócić bezszelestnie. I… chyba mi się to udało. Jego twarz nie wyglądała tak źle jak myśleliśmy, że będzie wyglądać. Wystarczyło zmyć krew by przywrócić ją do sensownego stanu.

***

Popłynęliśmy w końcu zrobić serwis pewnej części, bez której nie mogliśmy płynąć na łodzi. Po dopłynięciu i wyciągnięciu łodzi na dźwigu dostałem informację od Teda, że mam być o 2 z powrotem.

Gdy wracałem i przechodziłem już przez bramę do punktu serwisowego dostałem telefon, że oni już są w marinie. Byli zawiedzeni, ponieważ serwisant zamówił nie tą część co trzeba i o ile za nią nie musieli płacić o tyle musieli zapłacić za wyciągnięcie łodzi z wody, co kosztowało niemałe pieniądze.

***

Ten dzień był bardzo wietrzny, ale na niedomiar złego wiatr przybierał na sile. Ted z Jenny poszli na szoping, a ja jeszcze chwilę pozostałem na łodzi. Wiatr przybierał na sile w piorunującym tempie. Zaczęły się tworzyć małe fale w porcie a łódź zaczęła się kołysać na boki. Ktoś podatny na chorobę morską mógłby zostać przez nią pochłonięty.

Wystawiłem głowę, żeby poobserwować co się dzieje i postarać się przewidzieć pogodę. Niestety moim oczom ukazały się wzgórza za Algecierach, a ponad nimi gęste kłębiące się chmury na wszystkich szczeblach wysokościowych. W ciągu jednej sekundy całe wzgórze zostało zalane w deszczowej chmurze. Mimo to cały wał chmurowy przesuwał się dość wolno. Z trudem pościągałem pranie, które powiewało poziomo w stosunku do ziemi. Musiałem nawet ratować spodenki Teda, które wyfrunęły spod klamerek. Pozamykałem wszystkie okna, przygotowując łódź na ulewę i ruszyłem w stronę biblioteki.

Gdy tylko bramki pozwalające przejść przez płytę lotniska zostały otworzone lunął deszcz. Wyciągnąłem swoją kurtkę i śmiałem się ludziom prosto w oczy, że są cali mokrzy. Spotkałem też nową backpackerkę, siedzącą z obitym Polakiem. Deszcz zniszczył im bańkowe plany wiec schowali się pod murem.

Poza tym nie działo się nic. Ja przesiedziałem w bibliotece półtora godziny a później wróciłem na obiad, pozmywałem, pogadałem i zasnąłem. Ot rutynowy plan. Jedyna rzecz, która nie była rutyną to bardzo wesoła atmosfera na obiedzie. Dotychczas zwykle było zabawnie ale tego dnia wskaźniki śmiechu przekraczały normy. Dodatkowo dowiedziałem się, że wyjazd jest po raz kolejny opóźniony do soboty ponieważ czekają na syna, który popłynie z nami na Kanary.

No… może jeszcze jedna rzecz nie była rutyną. Sylvia przygotowuje się obecnie do zdania egzaminu na sternika i poduczyłem ją trochę węzłów. Wszyscy mieliśmy przy tym ubaw.

 

Środa (14.09.16)

Poszedłem po raz drugi i pół na Gibraltarską górę. Tym razem chciałem przejść przez drogę, którą szliśmy ze Stevem (Niemcem). Plan zakładał wejście po schodach na szczyt, zejście tą drogą, gdzieś w jej połowie poczytanie książki i wrócenie na łódź.

Ruszyłem więc w stronę schodów, które odnalazłem z łatwością. Przed ostatnią częścią zauważyłem duży podwieszany most, na którego nie zwróciłem wcześniej uwagi. Miałem cały dzień przed sobą a most wyglądał bajecznie więc poszedłem w jego kierunku. Wywarł na mnie ogromne wrażenie. Około 45 metrowy podwieszany most pośrodku niczego. Dookoła strome skały poza mostową ścieżką przy której były wejścia do mieszkań, a właściwie pomieszczeń obronnych Gibraltaru. Wróciłem tą ścieżką i przeszedłem przez most jeszcze raz. Tak bardzo mi się spodobał!

Dalsze włóczenie się po górze polegało na odkrywaniu nowych miejsc i nowych zakamarków. I tak też się stało. Wchodziłem tam gdzie nie można i wchodziłem do każdej jaskini jaką widziałem. Czasem się wracałem by zobaczyć dokąd prowadzi inna  ścieżka. Ostateczna droga powiodła mnie w dół góry, a następnie w górę, przez ścieżkę, na którą pierwotnie chciałem się dostać.

Przepiękna ścieżka i jeśli kiedyś będę jeszcze na Gibraltarze to z chęcią przejdę się nią jeszcze raz. Będąc prawie u szczytu zobaczyłem polską koleżankę i Otto (węgierskiego kolegę), którzy szli w przeciwnym kierunku. Chcąc im zrobić niespodziankę wdrapałem się szybciej na górę i zbiegłem do początku tej drogi. Po pół godziny czytania książki uznałem, że musieli sobie odpocząć w jaskiniach, a mnie naglił czas, żeby wrzucić wszystkie zdjęcia tego samego dnia na chmurę.

Zgodnie z planem ruszyłem do biblioteki, na łódź i poszedłem spać…

 

Czwartek (15.08.16)

Za dnia pisałem ze znajomymi na czacie – zgadnijcie gdzie to robiłem. Jenny i Ted mieli auto wiec nie potrzebowali mnie ani w robieniu zakupów ani w pójściu do lekarza. Gdy wróciłem otrzymałem kolejną druzgocącą wiadomość. Nie ukrywam, że domyślałem się, że może się to tak skończyć…

– Cześć, Patryk! Jak się masz?
– Super.
– Robiłeś coś ciekawego.
– Kompletnie nic. Marnowałem swój czas siedząc w bibliotece na internecie i czytając książkę.
– Mamy dla ciebie niedobrą wiadomość. Byliśmy u lekarza i powiedział, że Jenny musi mieć operację. Wątpię, żeby udało się ją zrobić jutro, ponieważ zaczyna się weekend w Nowej Zelandii i wszystko się opóźni o trzy dni, a nie możemy sobie pozwolić na zapłacenie ze swoich pieniędzy, więc uzyskanie ich od ubezpieczyciela jest priorytetem. Przed kolejnym wtorkiem na pewno nie wypłyniemy. Rozumiemy, że goni ciebie czas. My nie mamy z tym problemu, ponieważ do Panamy wypływamy dopiero w grudniu. To twoja decyzja. Możesz z nami zostać jeśli chcesz. Bylibyśmy bardzo radośni jeśli zostaniesz, ale wypłynięcie po raz kolejny się opóźnia więc jak będziesz miał okazję to ją bierz. Zrozumiemy to.

Powiedziałem, że rozumiem całą sytuację, że zdrowie jest najważniejsze więc nie ma co się spieszyć z tym i podejmować pochopnych decyzji oraz że muszę się zastanowić co zrobić. Powiedzieli również, że operacja to jest kwestia jednego dnia. Przychodzi i odchodzi, bez żadnej dłuższej obserwacji.

***

Po tym wszystkim nastał czas rozmyślań…
Poszedłem powiadomić o sytuacji rodzinke i spotkałem też znajomych autostopowiczów. Spędziłem z nimi parę godzin, a gdy wróciłem Ted i Jenny jeszcze nie spali. Próbowali skontaktować się z ubezpieczalnią, ale internet tutaj nie chodzi za dobrze… Niewiele udało im się tej nocy załatwić.

 

Piątek (16.09.16)

Piątek był dniem  robienia zakupów. Postanowiłem, że zainwestuję w bańki i spróbuję nieco zarobić skoro na łodzi i tak nie ma nic do roboty. Wracając z zakupami spotkałem Węgra, który znalazł jakąś łódź na Gran Canarie i szedł właśnie zapytać ich o podwózkę. Ja tymczasem chodziłem roztargniony czy powinienem łapać inną łódź, tak jak mi powiedzieli, czy czekać. Myśli te nie dawały mi spać aż do następnego dnia.

Po zakupach poszedłem na rynek gdzie spotkałem uradowanego, dobrze Wam znanego Polaka, który zarobił tego dnia na bańkach ponad 90 funtów. Nieco z nim porobiłem, bo i tak nie miałem lepszych planów. Zastrzegłem na początku, że nie chcę pieniędzy – z nimi trzeba ostrożnie… Wolę robić na swoim. Podczas robienia baniek zawitał inny Polak na rynek (Bartek). Po chwili rozstałem się z Bańkowiczem i poszedłem z Bartkiem na przystanek, skąd wyruszał do Malagi.

Bartek jest poukładaną osobą i miał nawet te same odczucia do ja do Bańkowicza. Jest rok młodszy ode mnie i ma skończony już licencjat. Nigdy jeszcze nie próbował jazdy na stopa, ale planuje zacząć. Pierw jednak ciągnie go na Islandię. Przede wszystkim dlatego, żeby pozwiedzać, a poza tym, żeby sobie dorobić na inne podróże. Całkiem przyjemnie mi się z nim rozmawiało i żałuję, że nie ma jeszcze tutaj na Gibraltarze takich jachtostopowiczów…

***

Wieczorem zrobiłem bańkową miksturę oraz sprzęt do tego potrzebny. Wraz z Jenny i Sylvią poszliśmy sprawdzić na marinowy parking jak się sprawują i wychodziły świetnie. Mimo wszystko zdecydowałem, że następnego dnia rano muszę przerobić kijki na opcję „dużo małych baniek” zamiast tej co miałem wtedy czyli „jedna duża bańka”.

Powód jest prosty. Dzieciaki lubią zbijać bańki a nie podziwiać jak ktoś tworzy sztukę. Uradowani rodzice, że nie muszą zajmować się dzieckiem tylko spokojnie mogą zjeść obiad w restauracji, wrzucają datki. Specem nie jestem i nie próbowałem zarobkowo robić jednej dużej bańki, ale po zachowaniu dzieci mogę wysnuć takie wnioski.

 

Sobota (17.09.16)

Po śniadaniu miałem pomagać Jenny, lecz ta powiedziała, że mam zająć się bańkami. Ruszyłem więc po materiały by przerobić mój kijek. Na Main Street wyruszyłem dopiero po godzinie 12:30. Idąc przywitałem się z grajkiem:

– Cześć! Jest lepiej niż wczoraj?
– Jest lepiej! A ty co, bańki idziesz puszczać?
– Tak. Zrezygnowałem z gitalele.
– Już dwóch bańkowiczów tam jest. Wiesz gdzie jest dobre miejsce?
– Dwóch? To fatalnie… – odpowiedziałem nieco zmartwiony – Myślę, że tak, ale może twoje będzie lepsze.
– Przy katedrze jest mały swker. Tam jest dobre miejsce.

DCIM101MEDIA
Wyruszam puszczać po raz pierwszy bańki.

Rozżalony, że się spóźniłem poszedłem na skwer. Po drodze minąłem owego Polaka. Nie był zadowolony, że też będę robił na moim sprzęcie bańki bo:
– ale wiesz, że jak ty i ja będziemy robić to nikt nic nie zarobi? Możemy robić razem.

Unikając dobijania z nim biznesu wyślizgnąłem się z do mojego miejsca. Wiadome jest, że nie podbiera się sobie pracy ani pieniędzy z tego płynących. Wiadomo, że nie można być chamem i stanąć obok i robić swoje, ale stojąc na dwóch różnych końcach ulicy… (tym bardziej, że jego koniec jest najczęściej uczęszczanym końcem; jest po prostu początkiem Main Street).

Z drugiej strony cytując Bartka, którego poznałem dzień wcześniej „Przecież on nie ma tutaj monopolu na bańki”. I coś w tym jest, ponieważ czasem takie ma się wrażenie… To dało mi nawet trochę do myślenia, ponieważ początkowo chciałem się dogadać do kiedy on robi bańki (powiedział, że robi do poniedziałku), ale tak na dobrą sprawę nie ma to znaczenia, w końcu są tutaj co jakiś czas inni bańkowicze i też robią swoje – tak jak to było tego dnia.

Poszedłem pod kościół mając nadzieję, że nikogo tam nie zastanę i tak też się stało. Nikogo tam nie było. Porobiłem bańki przez około 2,5 godziny i zgarnąłem około 7 euro i 6 funtów. Nie jest to dużo, ale cała fala turystów była tam przed 12, a pod wieczór wszyscy się ulotnili.

***

Gdy wróciłem na łódź zastałem tam Chrisa – syna Teda. Byli w trakcie rozmowy, co robią dalej. Decyzja zapadła: jeśli Jenny dostanie zwrot z ubezpieczalni, wtedy robimy operację i płyniemy, jeśli Jenny jej nie dostanie ona wraca samolotem do Nowej Zelandii a my w trójkę płyniemy na Kanary. Właściwie byłem zdezorientowany co powinienem zrobić. Mam przyzwolenie od nich, żeby szukać czegoś innego, ale ostatecznie zdecydowałem, że do czasu informacji od ubezpieczalni nie szukam łodzi… Nie przyszło mi to łatwo, ponieważ wydaje mi się, że koszt operacji, który podała mi Jenny jest tak samo drogi jak lot na już do Nowej Zelandii oraz z Nowej Zelandii do Panamy. Z drugiej strony, ciężko mi uwierzyć, że operacja potrwa jeden dzień…

Po krótkiej rozmowie z Chrisem i pomocy Jenny w układaniu jedzenia na łodzi ruszyłem na internet do Maka a później na spacer do Mariny, w nadziei, że porozmawiam z Derickiem. Niestety ten był na jakiejś innej imprezie więc skończyło się tylko na „Cześć Patryk”.

W drodze powrotnej spotkałem Jenny, Teda i Chrisa jak szli na wieczorną kolację z synem. Mnie natomiast na łodzi czekało jedno z dwóch dań ekspresowych, które musiałem sobie sam ugotować. Pierw jednak przygotowałem bańkową miksturę na następny dzień. Gdy byłem na etapie wrzucania mojego obiadu na patelnię wpadła Sylvia. Mój żołądek próbował kłócić się ze mną, ponieważ nie było tego aż tak dużo, ale odstąpiłem jej połowę tego co sobie przygotowałem.

Rodzinka wróciła bardzo późno ale za to byli bardzo zadowoleni. Był to pierwszy raz od dwóch lat kiedy widzieli swojego syna. Pogadałem trochę z Chrisem i ruszyłem spać.

 

Niedziela (18.09.16)

Niedziela była dniem robienia baniek. Stanąłem w niezbyt dobrym miejscu jak na niedzielę. Pieniądze dostałem praktycznie tylko od ludzi wychodzących z kościoła po mszy.

Wieczorem załatwiałem swoje internetowe sprawy w Maku, gdzie spotkałem Węgra. Ten znalazł łódź na Gran Canarie. Przespał się na niej jedną noc a rankiem kapitan poinformował go, że nikt nie zna Otta w marinie i bezpieczniej dla nich jak go nie wezmą. Jedna okazja przeleciała mu koło nosa, ale kolejna ruszyła w jego kierunku z rozmachem.

Kapitan 28 metrowej łodzi stojącej obok zaproponował, że nauczy Otta wszystkiego z żeglarstwa pod warunkiem, że przeprowadzi z nim tą łódź do Danii. Po przeprowadzeniu zapłaci mu za bilet na Gran Canarię.

Przyszedł też Polak i poinformował mnie, że znalazł łódź. Okazało się, że łódź z którą umówiłem się dwa miesiące temu, że mogą mnie wziąć jak nic wcześniej nie znajdę, bierze go na swoją łódź. Podobno spodobało się rodzicom to, że potrafi się zajmować dziećmi (bo zaproponował bańki) oraz to że ma psa, a małe dziewczynki nie chciały dać za wygraną.

Nie ukrywam, że byłem zazdrosny, mimo iż wiem, że sezon dopiero ma się zacząć i okazji jak ta jest teraz jak na pęczki.

Poszedłem do kościoła na msze, a po mszy, już nieco spokojniejszy wróciłem na łódź, gdzie porozmawiałem z Jenny. Ciężko było mi nie wypalić, że jestem zazdrosny, ale trzymałem język za zębami i starałem się mówić to co rozsądna strona mnie myśli, a nie to co moje uczucia próbują ze mną zrobić.

Niemniej jednak Jenny też była zdziwiona, że go biorą na swoją łódź do opieki nad dziećmi z tym psem, ponieważ ma złe przeczucia co do niego. Zaproponowała mi też napisanie listu referencyjnego, żebym miał łatwiej z kolejną łodzią. Oni są po prostu cudowni.

 

Poniedziałek (19.09.16)

Dzień całodziennej pracy przy bańkach i wyjścia do przodu z inwestycją. Zaczęło się od Brytyjczyka który mógł zjeść śniadanie w spokoju, ponieważ jego dziecko zajmowało się bankami. Po powrocie przeliczyłem wraz z Jenny pieniądze i byliśmy zadowoleni z inwestycji. Nie było to dużo ale wyszło około 40 euro za 5 może nawet 6 godzin stania i puszczania baniek. Teraz muszę je zamienić na papierki, ponieważ jestem królem drobniaków (tym bardziej, że niektórzy wrzucali nawet po dwa centy!). Poza tym nic się nie działo, poza moim rozmyślaniem co przyniesie jutrzejszy telefon od ubezpieczalni…

 

Wtorek (29.09.16)

A „jutrzejszy dzień” przyniósł „Dopiero poniedziałek… nie zdążyliśmy się nawet przyjrzeć sprawie…”. Nie sądziłem, ze w sprawie operacji ubezpieczalnia będzie tak zwlekać.

Zmotywowany, że tej nocy na pewno da odpowiedź poszedłem na bańki. Na rynku stała bardzo wzniosła wystawa odnośnie ratowania ziemi, gdzie było pełno dzieciaków. Stanąłem niedaleko i gdy tylko puściłem pierwsze bańki, wszystkie dzieci jak jeden mąż krzyknęły „bubbles! Bubles!”. Gdy wychowawczynie zabierały dzieci z powrotem do szkoły to miały niemały problem z upilnowaniem ich.

Innym przypadkiem była rozmowna dziewczynka. Rozmowę zaczęła od swoich zębów i wizyty u dentysty, następnie przyszła jej matka, z którą też porozmawiałem.  Po południu zerwał się silny wiatr, co bardzo utrudniało robienie baniek. W końcu jakaś niecierpliwa babka z restauracji krzyknęła na całe gardło:
– Jemy twoje pieprzone bańki!

Nie dziwię jej się. Sam byłbym niezadowolony, gdyby bańki leciały w moją stronę do mojego jedzenia czy kawy. Oczywiście przeprosiłem i zacząłem czekanie na koniec wiatru. W międzyczasie podeszła do mnie pewna kobieta i zagaiła:
– Hi! Are you doing bubbles?
– Yes.
– Where are you from?
– Poland.
– Poland, no to cześć! – wypaliła po polsku.

Okazało się, że jest ich dwóch. Dziewczyna i chłopak. Podróżują od dwóch lat po Europie, ale tym razem chcą się wyrwać do Ameryki. Pracują na workaway.info, z którego też chcę skorzystać będąc w Ameryce. Znaleźli jakąś łódź na stronie internetowej i właśnie byli w trakcie jej szukania.

Po skończonej rozmowie znowu przyleciała dziewczynka, z którą rozmawiałem i pytała o bańki. Pozwoliłem jej spróbować, i w tym momencie dwie osoby wrzuciły mi pieniądze. Dzieciaki zaczęły wychodzić na ulicę a wiatr zelżał, ale wciąż wiał w stronę kawiarni. Nie chcąc nikomu psuć przyjemności z jedzenia pozbierałem swój sprzęt. Niezadowolone dzieci dały to po sobie znać, ale nic nie mogłem za to…

***

Po powroci porozmawiałem z Jenny o ubezpieczalni i ruszyłem po internet. Gdy wróciłem wrócił też Chris któremu zaproponowałem pójście do morza. Poszliśmy do Morza Śródziemnego, które jak zawsze było mega zimne. Wskoczyłem i od razu wyszedłem. Chris posiedział w nim minutę dłużej…

Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *