#19 (19.10-28.10.16) Lanzarote

Środa (19.10.16)

A jutro nastało i to bardzo szybko. Wstałem o 7 by pościągać mapy pogodowe. Wydawało się, że lepszego wiatru nie możemy mieć. W cieśninie wieje w rufę, po wypłynięciu z niej odkręca i ciągle wieje w naszym kierunku. Czasem będzie wiał słabiej czasem będzie wiał z boku ale będzie wiał. Jedynie w sobotę wieczorem wiatr miał odkręcić na tyle mocno, żeby wiać nam prosto w dziób ale do tego czasu powinniśmy już dotrzeć na miejsce. Piękny plan, co nie?

***

W międzyczasie marinowi kumple zebrali się wokół łodzi by ten ostatni raz nam pomachać na pożegnanie. Porzuciliśmy nasze cumy i powoli zaczęliśmy się oddalać w stronę Wysp Kanaryjskich.  Pierwszą rzeczą z jaką było mi dane się zmierzyć to sterowanie przy bardzo nierównym prądzie.

Żegnaj Gibraltarze!

– Patrzcie na tą łódź! Dramatycznie zmieniła swój kurs – powiedział Brian – trochę na lewo, Patryk.
– Mam wychylony w lewo, ale łódź nie reaguje. Skręca w drugą stronę.
– No tak. To prąd. W moich stronach ciągle muszę stawiać temu czoła.

Dziwne uczucie, kiedy steruje się łodzią płynąc na motylka, a ona robi co chce, kompletnie nie przejmując się tym jak obrócę płetwę sterową.

Gdy wszystko na łodzi zostało ogarnięte, przyszedł czas na testowanie autopilota. Peter ustawił go na wiatr. (Pierwszy raz spotkałem się z ustawieniem autopilota na wiatr a nie na azymut.) Dalsza żegluga była spokojna. Ktoś wywoływał łódź na radiu o wdzięcznej nazwie „Hannah Montana”, a my płynęliśmy i płynęliśmy…

 

Czwartek, Piątek, Sobota (20-22.10.16)

Poza tym nie działo się nic. Nic poza wiatrem w twarz, poza drogą mleczną i paroma spadającymi gwiazdami, poza tankowcami i innymi wielkimi statkami, poza żółwiem, którego widziała tylko Bernie oraz poza pięknymi zachodami i wschodami słońca. Czas zlatywał na spaniu, uczeniu się hiszpańskiego, czytaniu książek, rozmowach i wachtach nocnych. No może jeszcze dodam, że przez znaczną większość czasu lecieliśmy na silniku, bo wiatr był za słaby a jak już wiał to wiał prosto w dziób.

“Co mogę namalować? Namaluj mnie”

Niedziela  (23.10.16)

Niedziela była dniem ostatecznym naszej przeprawy na Kanary. Gdy obudziłem się ze snu moim oczom ukazała się długa wyspa – Lanzarote. To właśnie na niej się zatrzymaliśmy.

Wejście do portu raczyło nas przywitać wielkim statkiem o nazwie Marco Polo, wieloma figurkami (np. koniami w wodzie) oraz starymi konstrukcjami – np. Wikingowe konstrukcje łodzi czy 100 letnie statki w połowie ucięte.

Peter spotkał mojego Holenderskiego kolegę, który popłynął zamiast Janka i okazało się, że nie jest to jacht dla jachtostopowiczów. Kazali mu brać wszystkie nocne warty a po dopłynięciu wyprosili go z łodzi do czasu, aż nie popłyną dalej. Co więcej, płynęli na silniku, więc poza pierwszym ustaleniem jakie było – czyli płatność za jedzenie – musiał zapłacić jeszcze za benzynę. Gdy tylko usłyszał, że ma poszukać hotelu, bo oni chcą pobyć sami, spakował plecak i powiedział, że więcej nie wróci.

Moi dobroczyńcy byli bardzo oburzeni na zachowanie tamtego kapitana, komentując, że nie są prawdziwymi Australijczykami (co imię i nazwisko tamtego kapitana może potwierdzić), oraz że Janek ma wyjątkowe szczęście, że z nimi nie popłynął. Praktycznie spełniło się wszystko czego Janek się obawiał.

Na łodzi nie było nic ciekawego do roboty więc poszedłem zwiedzać miasto.

Wejście do mariny (a właściwie z tej strony wyjście).
Jakiś rządowy budynek

Tam leje!

Rysunki 3D na ulicy.
W środku miasta…

Arrecife to główne miasto na wyspie, a mimo to da się go przejść w 15 minut piechotą. Parę ładnych ulic a reszta to typowa Hiszpania. No może skały się różnią. Są to skały powulkaniczne. Wszędzie jest ich pełno.
Koniec dnia zakończył się deszczowo, z czego oczywiście nikt nie był zadowolony. Wszakże uciekaliśmy z deszczowego i zimnego Gibraltaru, by zaznać słonecznych Kanarów, a tu proszę: Kanary witają nas mroźnym wiatrem i deszczem już pierwszego dnia. Co więcej – prognozy głosiły, że pogoda ma się utrzymać przez najbliższe 5 dni.

 

Poniedziałek (24.10.16)

Dni stały się krótkie. Zmiana czasu daje się odczuć, gdy o godzinie 19 robi się ciemno. Dlatego ledwo co umyłem łódź, wyszedłem na godzinkę na miasto a już było na tyle ciemno, żeby nie móc zrobić nic więcej. Do tego ten deszcz powracający wieczorem.

Skoro nic się nie dzieje, to czas zlatuje na czytaniu, pisaniu, uczeniu się lub… rozmawianiu.

– Patryk, zamierzam wypożyczyć na jutro auto, żeby pozwiedzać wyspę. Chciałbyś jechać z nami? – zapytał Brian.
– Z chęcią, ale auta są zwykle pięcio osobowe, więc większe auto będzie znacznie droższe.
– Nie przejmuj się, Brian za wszystko płaci! – Odpowiedzieli zgodnie Bernardeen i Peter.

 

Wtorek (25.10.16)

Wstając rano otrzymałem przeprosiny od Briana, że nie mógł wynająć większego auta, ponieważ wszystkie duże pojazdy zostały wypożyczone. Gdy zobaczyłem ceny atrakcji na wyspie, które chcą zwiedzać uznałem, że jest to bardzo dobra wiadomość. (9 euro za każdą. Ewentualnie można kupić karnety: 20 euro za 3 wybrane, lub 30 euro za 6 wybranych dla osoby dorosłej. Z oczywistych względów unikam takich kosztów.)

Pozbierałem się z zamiarem zwiedzenia wyspy drogą autostopową. Czynność ta opóźniła się z powodu spotkania z polskimi jachtostopowiczami. Skończyło się na tym, że z miasta wyszedłem dopiero o godzinie 14.

***

Na wyspie nie ma żadnych problemów z autostopem. Pierwsze auto wzięło mnie po 15 minutach a drugie po 3. Zostałem zawieziony do przystani gdzie główną atrakcją są wielbłądy. Poza tym można coś zjeść w restauracji, zwiedzić muzeum i dostać opiernicz od ochroniarza, jeśli chce się wejść na szlak do parku narodowego innym sposobem niż na grzbiecie wielbłąda.

Droga w stronę kolejnej atrakcji (czyli właściwego Parku Narodowego Timanfaya) była krótka (niecałe 2km) ale przerażająca. Właściwie cała wyspa jest przerażająca, ale gdy szedłem piechotą to odczułem to jakoś bardziej. Wielkie i rozległe powulkaniczne pustkowia (rozległe jak na tak niedużą wyspę jaką jest Lanzarote), przecinane czasem jakimś małym domkiem lub szczeliną w ziemi. Do tego wszechogarniające znaki, że nie można się zatrzymywać samochodem, ani chodzić piechotą poza jezdnią. Przebiegły mi myśli przez głowę, żeby zejść z drogi na szlak w parku narodowym, ale nie byłem pewny czy można tam chodzić piechotą, dlatego zszedłem do wjazdu mając nadzieję, że coś zobaczę.

Na moje nieszczęście nie zobaczyłem nic, a po parku przewozi ludzi autobus. Do tego pojawił się  inny problem – wiszące deszczowe chmury na niebie. Gdy doszedłem do wjazdu do parku narodowego lunął deszcz. Nie był do deszczyk. To była ulewa, której końca nie było widać. (Prawdopodobnie dlatego, ze byłem między górami, ale mogę się mylić!) Pierwsze pięć minut stałem z wyciągniętym palcem, po czym zrezygnowany po prostu stałem jak kołek czekając na niekończącą się ulewę.

Podjechał zielony samochód z nikąd. Nie wyjeżdżał z Parku, więc nie mógł mnie widzieć jak pięć minut wcześniej stałem z paluchem skierowanym ku niebu. Nie stał też w kolejce do Parku ani nie stał zaparkowany. Może chciał się zatrzymać i zrobić coś (czego nie zrobił), albo przejeżdżał w drugą stronę i widział jeszcze jak łapię stopa.

W każdym razie pojawił się z nikąd, machnął do mnie ręką i wziął mnie do najbliższego miasta – Yaiza. Tuż przed miastem, gdzie droga do miasta krzyżowała się z drogą na Arrecife, poprosiłem go o wysadzenie mnie. Podbiegłem szybko pod most, gdzie spędziłem kolejne pół godziny czekając na koniec ulewy.

W czasie, kiedy byłem obrzucany dziwnymi spojrzeniami kierowców, rozważałem czy jechać zwiedzić Playa Blanca, czy pojechać prosto do domu ponieważ robi się już późno. Zdecydowałem, że skoczę do domu, ponieważ kolejna ulewa może skutecznie utrudnić mój przyjazd na łódź zanim zrobi się ciemno. Właściwie ledwo co wyciągnąłem palec a auto już stało na poboczu. Wysiadłem przy lotnisku skąd również nie miałem problemu pojechać prosto do miasta. Deszczu nie było do późnej nocy.

 

Środa (26.10.16)

Od paru dni szalał sztorm i nieprzyjemna pogoda na wyspie, ale tej nocy przez wyspę przetoczyła się ogromna burza. Od rana martwiłem się o Klaudię i Karola, którzy wypłynęli dzień po nas i nie było z nimi żadnego kontaktu.

– Wiatry nie są zbyt silne, ale morze w tych rejonach jest niespokojne. Wszystko zależy od umiejętności ich kapitana i typu łodzi – mówił Brian, gdy poprosiłem go o sprawdzenie sytuacji na morzu.

Szczęśliwie, gdy wypolerowałem pewne elementy na łodzi, dostałem telefon od Klaudii, że są cali i zdrowi, ale z rozwalonym grotem (tylnym żaglem na łodzi jednomasztowej). Przeprawa dla nich nie była łatwa. Nie mieli za dużo paliwa, a do mariny też nie chcieli ich wpuścić ponieważ była przepełniona. (Tego dnia również SAR, czyli służby ratunkowe na morzach, cofnęły jedną łódź, która chciała płynąć na Gran Canarie.) Początkowo zrozumiałem ich, że są na Lanzarote i pełen radości, że będę miał okazję porozmawiać z kimś znajomym zaproponowałem spotkanie. Później jednak okazało się, że są na La Graciosa, czyli małej wyspie obok.

***

Wracając z wieczornego spaceru spotkałem kolejnego podróżnika. Tej samej burzliwej nocy, gdy chciał się schować przed deszczem w marinie, został jak twierdzi brutalnie przegoniony przez policję. „Brutalnie” mam na myśli pobity. Nie będę tutaj opisywał a już tym bardziej oceniał całej tej sytuacji. Możliwości, dlaczego tak się stało mogło być wiele.

***

– Hej, Patryk, my idziemy na obiad do restauracji. Chcesz iść z nami, czy wolisz zostać? – zapytał Peter.
– Wolę zostać – powiedziałem przez grzeczność.
– A jadłeś coś?
– Jeszcze nie.
– To bierz co chcesz z łodzi. Wszystkie schowki, puszki i lodówki są twoje – powiedział na odchodne.

Po chwili wrócił się po coś na jacht i wyciągnął mnie na sushi. Było to moje pierwsze sushi w życiu i muszę przyznać, że jest całkiem dobre. Może nie jest to danie na liście „moje najukochańsze”, ale też nie jest na liście „nigdy więcej”.

Na koniec wesoły Azjata podarował nam za darmo miodową wódkę, którą wszyscy polubili. Po powrocie na jacht dokończyliśmy dzieła super mocnym rumem szmuglowanym na Gibraltar z Brytyjskich Wysp Dziewiczych.

 

Czwartek (27.10.16)

Następnego ranka, ledwo co wyszedłem z kajuty, a już usłyszałem „dość alkoholu na najbliższy czas”. Poza tym cały dzień spędziłem na surfowaniu po internecie, naprawianiu uszkodzonej liny z lazyjacka i czyszczeniu likszpary (szpara, która prowadzi grota po maszcie) z grafitowego lubrykantu, który początkowo miał usprawniać wciąganie grota a tak naprawdę wszystko utrudnia (szczególnie gdy saharyjski piasek dostanie się do środka).

***

Rozważałem wiele opcji co zrobię na Karaibach. Skoro moim założeniem było wyjechać bez pieniędzy i wszystko zgarniać po drodze (mimo iż w razie czego pieniądze na czarną godzinę są odłożone), to warto pomyśleć o atrakcjach, za które trzeba płacić, a które warto zwiedzić w Ameryce Południowej. To też skłoniło mnie do rozważenia dorywczej pracy na Karaibach. (Na 2 może 3 tygodnie.) Jeśli zarobiłbym odpowiednio dużo, mógłbym wziąć samolot na ląd (który jest cholernie drogi jak na tak krótki odcinek) i tam kontynuować podróż. Mógłbym też szukać łodzi płynącej na „stały ląd”, których będzie tam dużo, ale czas ucieka (a zima w Patagonii jest ZIMNA i daje o sobie znać przez cały rok). Oczywiście mógłbym dorabiać na bańkach i być może będę, ale póki co ostatnią ostoją gdzie mogę zarobić dobre pieniądze w krótkim czasie (nie rozkręcając własnego biznesu) są Karaiby.

Nadmiar czasu zmusza mnie do planowania. (A może to ja się po prostu zmieniam.) Zacząłem nawet zastanawiać się co warto zwiedzić w Ameryce Południowej, mimo iż początkowo chciałem zdać się na lokalnych mieszkańców (w końcu oni wiedzą lepiej, że coś nieodkrytego przez komercję jest lepsze i darmowe od innych płatnych rzeczy). Na pewno będę korzystał jeszcze z lokalnej wiedzy ale póki co planuję… Ba! Nawet podjąłem kroki w kierunku tworzenia listy takich miejsc.

Co ma być to będzie, ale i tak drugą rzeczą jaką zrobiłem tego dnia to konsultacja z Bernie odnośnie ogłoszenia, że szukam łodzi z Karaibów na „kontynent”. Chcę by wisiały w marinach na Lanzarote i Gran Canarii.

Dlaczego już tutaj? Ponieważ wiele łódek traci swoje załogi na Karaibach i będą szukali nowej załogi. Co więcej, biorę udział w ARC co warto wykorzystać! Wielu ludzi będzie mnie kojarzyła, będzie mogła porozmawiać z moim kapitanem (mam nadzieje że jest zadowolony!), będą też mogli porozmawiać ze mną osobiście już tutaj. Daje to dobrą okazję do zarezerwowania sobie łodzi na drugim końcu świata.

 

Piątek (28.10.16)

Z rana wziąłem się za kończenie czyszczenia likszpary. Nim zacząłem Peter sugerował, żebym to zostawił i pojechał do mariny Rubicon z rana (marina w Playa Blanca). Ja się uparłem, że obowiązki pierwsze i zacząłem czyścić maszt. Gdy ścierpła mi noga i poprosiłem Briana, żeby ściągnął mnie na dół, Peter powtórzył swoją sugestię i tym razem mu uległem.

– Zostaw to. To można zrobić w Las Palmas. Tylko wróć do rana!

Tak też zrobiłem i ruszyłem na wylotówkę. Postanowiłem wypróbować inne miejsce. Stanąłem na stacji na obwodnicy miasta. Tam nie długo musiałem czekać na zatrzymanie się samochodów, ale te niestety jechały w całkiem innym kierunku. W końcu wzięła mnie babka do najbliższej miejscowości (Playa Honda) skąd już nie miałem problemów z łapaniem.

Wziął mnie Czech, który rozkręcił biznes na Lanzarote i już się tu ostał, a następnie lokalny człowiek. Zastanawiałem się czy przypadkiem jest niemową. Gdy się zatrzymał, zapytałem czy jedzie do Playa Blanca – pomachał głową na tak. Później zatrzymał się na stacji z restauracją i powiedział „diesi minutos” co znaczy dziesięć minut. Ostatnim słowem jakie powiedział było „bye” na pożegnanie. To był chyba najcichszy człowiek na świecie.

Miasto Playa Blanca wygląda o wiele lepiej od Arrecife. Dużo zieleni, pełno hoteli, ładny deptak wzdłuż wybrzeża i podobno najpiękniejsza plaża na wyspie. (Chyba tylko dlatego, że ma piasek.) Do tego zauroczyły mnie różnokolorowe klify.

Karmnik dla kotów

Gdy słońce wyszło okazało się że kolor zielonej trawy delikatnie przebija się przez pustkowia.
Przynajmniej wiem gdzie iść.
Ogłoszenie powieszone

Restauracja z basenem…

Marina też jest znacznie większa niż w Arrecife. Zostawiłem tam swoje ogłoszenie i ruszyłem dalej na spacer wzdłuż klifów. Tam przy niewielkiej wieżyczce obronnej (wyglądającej bardziej jak kaplica) zszedłem w dół klifu i zjadłem posiłek. Czas uciekał, a na wylotówkę trochę kilometrów było. Mi też nie chciało się gnać jak zwykle, więc spokojnym krokiem ruszyłem w kierunku wylotówki.

Powrót był bardzo szybki, mimo że musiało mnie podwieźć 5 samochodów. Praktycznie przesiadałem się z samochodu do samochodu.

Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *