Zanim zaczniecie czytać, Drodzy Czytelnicy, mam do Was prośbę. Postanowiłem, że będę pisał dzień po dniu bloga. Coś w stylu pamiętnika, na którym uczę się pisać, by później napisać jakąś odpicowaną książkę (jeśli w ogóle mi się uda, bo to coś więcej niż bazgranie na blogu). Niestety przez dziennikowaty charakter bloga wpisy robią się długie i mam wrażenie, że nie są ciekawe. Bardziej nudnawe niż ciekawe. Wszakże ile razy można pisać, że znowu czyściłem łódź, że poszedłem do sklepu, że znowu była impreza na plaży itd.
W związku z tym mam do Was prośbę. Czy moglibyście podzielić się ze mną swoimi odczuciami na temat charakteru tego bloga? Opinia czytelników jest dla mnie ważna, a konstruktywną krytykę bardzo sobie cenię (nawet jak jest nieprzyjemna). Dlatego zapraszam do dzielenia się swoimi odczuciami w komentarzach lub w prywatnej wiadomości. Ja tworzę, ale to Wy czytacie 🙂
Niedziela (30.10.16)
Uważni czytelnicy zauważą, że zjadłem dzień (to dlatego, że jestem cały czas głodny nawet po obfitym obiedzie). Ale o naszym wypłynięciu nie ma za bardzo co pisać. Po prostu płynęliśmy na Gran Canarie.
Pierwszy raz pływałem ze spinakerem asymetrycznym (pomocniczym żaglem, który sprawia, że łódź płynie szybciej). Kiedy moja wachta nastała, wiatr przybierał na sile. Najpierw zaczął od chwilowego zatrzymania się na 7 węzłach. To pozwoliło naszej łodzi śmigać 6,5 węzła. (Nie mogłem w to uwierzyć, ale tak było.) Następnie siła wiatru wzrastała i wzrastała oraz… zmieniała swój kierunek na niekorzystny dla tego pomocniczego żagla.
– Jak dojdzie do 12 węzłów to mnie zawołaj. Boję się o sztag, bo strasznie się wygina przy tym kącie – powiedział kapitan, po czym poszedł spać.
Wiatr wzrastał a małe światełka wyspy z oddali nie były już takie małe. Nasza łódź przy 11 węzłach wiatru osiągała 9 węzłów.
***
Tuż przed wschodem słońca wpłynęliśmy do portu w Las Palmas. Musieliśmy poczekać do godziny 9 aż otworzą stację benzynową. W tym czasie okazało się, że parę łodzi obok stoi łódź z Klaudią i Karolem na pokładzie. Co więcej, obok nich stoi zagorzały polski żeglarz – Wojtek – który żegluje teraz wraz ze swoją rodziną. Żeglarskie historie musiały zostać przerwane przez otwarcie stacji benzynowej i czas na zaparkowanie mojej łodzi.
Po umyciu łodzi poszedłem załatwiać swoje średniowieczne sprawy. Gdy było jeszcze ciemno pierwsze co rzucało się w oczy to wielki czerwony krzyż na wzniesieniu i na to wzniesienie udałem się w pierwszej kolejności. Po wyczerpującym wdrapaniu się na górę usłyszałem dźwięki perkusji, gitar i śpiewaków. Na kościele widniały nieznane mi znaczki, które przypominały swoją budową jakiś azjatycki język. Co gorsza, nawet ogłoszenia były napisane tymi znaczkami.
Ruszyłem dalej zwiedzać miasto. Tym razem nie było to piętnaście minut. Chodziłem parę godzin, a gdy uświadomiłem sobie, kiedy chciałem wracać, jak daleko mam do jachtu, nieco się przeraziłem. Sam dystans nie należał do najdalszych – tylko 4,5km ale po całym dniu chodzenia ten dystans wydawał się nie mieć końca (tym bardziej, że nie za wiele zwiedziłem).
***
Wieczorem dostałem zaproszenie od Klaudii na nocną przejażdżkę samochodem. Pojechaliśmy na drugi koniec wyspy by zobaczyć pustynię. Wydmową pustynię. Gdy wracaliśmy do auta Karol wpadł na pomysł zjedzenia owoców z kaktusa. Nic specjalnego, ale musiałem wyglądać przerażająco z czerwonym ostrzem noża…
(Mój nóż jest składany. Nie miałem jak wytrzeć ostrza, a nie chciałem go chować, żeby miąższ i sok z tego owocu nie dostał się do miejsc, których nie byłbym w stanie wyczyścić.)
Poniedziałek (31.10.16)
Rano zostałem przywitany z wielkim zaskoczeniem. Moja jachtowa rodzinka była święcie przekonana, że z wydmowej przejażdżki wrócę rano. Skoro już byłem zostałem zaciągnięty do roboty. Celem było wysuszenie spinakera. Kiedy ja zajmowałem się spinakerem, przyszedł wesoły Hiszpan zamontować nam internet na jachcie.
– Marinowy jest za wolny i drogi. Musimy kupić 60 gb za 90 euro w tej firmie. Derick mówił, że jest świetny!
I faktycznie jest, ale… w życiu bym tyle nie wydał na interenet. Ja mam swój internet w restauracjach, które są obok mariny. Często na ławkach przy deptaku można zobaczyć ludzi z laptopami czy telefonami korzystającymi z restauracjowych internetów. (Całkiem szybkich restauracjowych internetów.) Do tego jest jeszcze biblioteka z komputerami.
Po obiedzie poszedłem po mój powerbank do Klaudii i zostałem wciągnięty na łódkową posiadówkę. Tak nas wciągnęło, że wraz z Wojciechem, Julitą i Karolem poszliśmy jeszcze na drugi koniec miasta. Na łódź wróciłem o 4 nad ranem, co odczułem następnego dnia.
Wtorek (1.11.16)
Odczułem bardzo dłużącym się dniem. Nie wiem czy bardziej przez niewyspanie, czy przez słońce, czy może przez obie te rzeczy. Proste czynności przygotowywania lin, i wciągania ponownie spinakerów do wysuszenia dłużyły się niemiłosiernie.
Gdy ta krótka a zarazem długa praca została skończona, poszedłem do Klaudii i Karola, żeby wyciągnąć ich na spacer. Po drodze zobaczyłem łódź z polską banderą i z wielkim polskim napisem na lazyjacku. Nie mogąc się powstrzymać zacząłem z nimi rozmawiać.
Okazuje się, że kapitan mając pięćdziesiąt parę lat robi to samo co my wszyscy teraz. W czerwcu biorąc urlop powiedział, że wróci pod koniec października. Tak mu się spodobało, że płynie teraz na Karaiby i do pracy wróci najwcześniej w przyszłym roku. Co więcej można powiedzieć, że już złapałem pierwszego stopa na Karaibach. W prawdzie nie płyną do Kolumbii czy Brazylii, ale pływają po Karaibach co też się przyda.
Środa (2.11.16)
Kolejne, nie tak duże, ale wciąż wielkie mycie mojej wielkiej łodzi zajęło mi pół dnia. Czyszczenie liny i poprawianie flagi było już tylko formalnością, która uwolniła mnie i pozwoliła pójść do biblioteki, do której nie doszedłem. Zatrzymałem się w Decathlonie. Był to salon wielkości przeciętnego sklepu z ciuchami w jakiejś galerii.
***
Po mojej pierwszej kąpieli w morzu na tej wyspie wróciłem i rozważałem przeniesienie mojego bloga na własny serwer i wykupienie domeny.
Zacząłem też zastanawiać się nad stworzeniem mojego własnego loga. Talentu do tego nie mam. Wyobraźni też nie, ale zacząłem coś skrobać na papierze. Zaraz po tym ruszyłem na całkiem rozkręconą już imprezę u Markusa.
Na wstępie przywitał mnie stary i pijany gościu. Właśnie zataczając się zbierał do swojej łodzi. Następnie Klaudia raczyła mnie drinkiem a impreza, mimo iż rozkręcona, zdawała rozkręcać się jeszcze bardziej. Poncz lał się strumieniami, a ludzi wciąż przybywało.
Czwartek (3.11.16)
Z imprezy poszedłem dosyć wcześnie bo około północy. Z rana wraz z Brianem wzięliśmy się za przeprogramowywanie urządzenia na łodzi, które pokazuje siłę wiatru, kąt i inne takie bajery.
Trudność polegała na tym, że pilot sterował nie tymi urządzeniami, którymi byśmy chcieli. Kapitan zajął się tym resetując cały system. Oczywiście było to związane z paroma godzinami bawienia się w personalizacje.
Kiedy on się zajmował ustawieniami ja bawiłem się w tworzenie planu łodzi i instrukcji w razie śmiertelnie niebezpiecznych ewentualności. Pierwszą godzinę zajęło mi ściągnięcie GIMPa (programu graficznego) i uruchomienie go na bardzo wolnym komputerze. Później już zostało tylko przycinanie się podczas pracy i brak precyzji touchpada ale i to się w końcu udało.
Zaraz po tym wyszedłem z Patrykiem i Moniką (poznanymi na Lanzarote) do McDonalda do galerii El Muelle, gdzie mają zadziwiająco szybki internet. Później wraz z Jankiem, który tego dnia dołączył do nas, poszliśmy zwiedzać nocną stronę Las Palmas.
Piątek (4.11.16)
Dzień zaczął się od wciągania mnie 3 razy na maszt, by przygotować system dla spinakerów. Wiązało się to z wymianą bloczków, lin i smarowaniem pewnych elementów. Celebracją pracy była moja pierwsza impreza ARC. Dla uczestników ARC była to przywitalna impreza, za to dla uczestników ARC+ była to pożegnalna impreza. Dla mnie skończyła się wraz z końcem darmowych drinków czyli o 22:30.
Sobota (5.11.16)
Dzień zacząłem od powieszenia gali flagowej na łodzi (flag międzynarodowego kodu sygnałowego – kiedyś używało się do pokazania innym łodziom, że ma się człowieka za burtą, albo ograniczoną manewrowość itd. Teraz praktycznie się z tego nie korzysta. Ogólnie każda z osobna coś znaczy, trzeba je ułożyć w taki sposób, żeby nic nie znaczyły.)
Później przyszedł czas na czyszczenie odbijaczy. Pierwsze dwa były aż żółte. Właściwie dalej są. Guma jest tak przeżarta wszystkim, że nie da się tego wyczyścić bez uzycia papieru sciernego. Ponad to środek, który dostałem jest bardzo kiepski co uniemożliwiało mi czyszczenie odbijaczy w sposób szybki i wygodny. Użyłem więc środka do czyszczenia toalet, umywalek itp. Działało perfekcyjnie, ale wymagało dużo szorowania.
***
Poprzedniego dnia dostałem zaproszenie na kolejną marinową imprezę. Była organizowana przez jacht Eau Too, na którym był również Polak – Bartek, który bierze udział w ARC+. Niestety pogoda była deszczowa i pierwsze pół godziny spędziliśmy w iście polskim gronie. Następnie Francuz zaczął chodzić po kei i zwoływać ludzi. Przyszły tylko dwa jachty. Godzinę później rozpłynęli się do swoich łódek z powodu ulewy. To był koniec wielkiej imprezy.
My robiliśmy after party w najbliższym suchym miejscu – w toalecie.
Niedziela (6.11.16)
– Jedziesz z nami? – zapytała z nadzieją w głosie Bethany.
– Jak macie miejsce w aucie to jasne!
Brian wypożyczył 7 osobowe auto więc zabrałem się z nimi zwiedzać wyspę. Właściwie zwiedzanie wyspy ograniczyło się do oglądania korków na górskich drogach i deszczu. Do tego zwiedziłem restauracje, która miała nowatorski system zbierania wody. (Worki na suficie, w których zbierała się woda.)
Przejechaliśmy jeszcze dalej w głąb gór i naszym oczom ukazał się nieziemski widok. Nie sposób tego opisać więc wrzucam zdjęcia. (Pamiętajcie tylko, że zdjęcie oddaje tylko 50% majestatu tego widoku.)
Później w pośpiechu wracaliśmy do domu. Praktycznie nic podczas tej wycieczki nie zwiedziliśmy (nie wjeżdżaliśmy do żadnego miasta ani nie chodziliśmy nigdzie). Trochę było mi z tego powodu smutno bo był to nieco stracony dzień.
Pomyślałem, że następny będzie lepszy.
Poniedziałek (7.11.16)
Nie był. Zebraliśmy się rano by pojechać na wydmy. Spędziliśmy tam godzinę a kolejne dwie spędziliśmy na zakupach w sklepie.
Same wydmy nie robią dużego wrażenia. Mam wrażenie, że nasze Polskie są dużo bardziej majestatyczne. Właściwie w nocy wszystko wyglądało ładniej jak tam byliśmy ze znajomymi. Kolejnym rozczarowaniem był brak spaceru po nich. Ja bym się chętnie przeszedł (nie jest to małe, ale duże też nie) ale Peter nazwał to kupą brzydkiego piachu. „W Australii mamy lepsze. Jedziemy stąd.”
Po drodze mijaliśmy również piękne góry. W mojej głowie tylko rodziła się myśl, żeby wyjechać na 3, 4 dni by przemierzyć je piechotą. Póki co plan ARC przyspieszał więc musiałem zostawić tę myśl na kiedy indziej.
Wtorek (8.11.16)
Dzień lenia, który zacząłem od pójścia do McDonaldsa na dobry internet. Niestety mój tablet i onedrive nie lubią siebie nawzajem, więc nie wysłałem zbyt wielu plików. Strasznie uciążliwy jest brak dobrej aplikacji do przekazywania plików.
Gdy wróciłem dostałem zadanie z pójściem do krawcowej z koszulkami. Kapitan chciał mieć napis na ARCowych koszulkach:
Capo Di Fora
Australia, Darwin
Za pierwszym razem trafiłem na sjestę więc poszedłem odebrać kartę na rowery miejskie. Niestety zostałem poinformowany, że muszę poczekać na jeszcze jednego maila, który przyjdzie w ciągu kolejnych dwóch dni. Wróciłem do krawcowej. Dogadywałem się po hiszpańsku, więc pewności na dobrze wykonaną robotę nie miałem.
***
Gdy wróciłem zbliżała się godzina kolejnej imprezy. Nie jest to duża impreza, ale są darmowe drinki i degustacja. Na dobrą sprawę na tej degustacji można było się dobrze najeść.
Zaraz po degustacji wróciliśmy na jacht zjeść obiad. Ledwo co go zjadłem a już usłyszałem krzyk Patryka wołającego mnie do siebie.
Poszliśmy najpierw do HiperDino (bardzo tani supermarket), a później szliśmy i szliśmy i szliśmy. Drogi nie było końca. Ostatecznie weszliśmy na jedną z gór, przesiedzieliśmy tam chwilę i wróciliśmy na jacht.
Środa (9.11.16)
Po zrobieniu małej pracy dostałem telefon od Mateusza czy może zostawić parę rzeczy u mnie na łodzi. Kapitan tylko zapytał do kiedy, po czym powiedział: „powiedz mu, że jak w sobotę ich nie odbierze to je sprzedam”.
Później poszliśmy razem zwiedzać stare miasto „Vegueta”. Mijając takie zabytki jak dom w którym zatrzymywał się Krzysztof Kolumb, czy stara katedra, zawróciliśmy do biblioteki. Tam próbowałem wysłać filmy i szło to bardzo szybko. Biblioteka jest zamykana o 19:30 ale siedziałem tam do 19:40 a ludzi wciąż przybywało. Chcąc załatwić kartę do roweru miejskiego poszedłem do biura. Tam odesłali mnie w inne miejsce. W innym miejscu spotkałem tylko pracowników sprzątających miasto, którzy zaczęli mi udzielać informacji. Jak czegoś nie wiedzieli to pytali innych. Właściwie nie dowiedziałem się nic, poza godziną otwarcia biura.
Po powrocie wieczór był spędzony w gronie znajomych, z którymi grałem w tysiąca.
Czwartek (10.11.16)
Rankiem aktywowałem kartę do rowerów i tym samym rozpocząłem cały dzień wykładów. Zwieńczeniem dnia był Sundowner (czyli mała impreza z dwoma darmowymi drinkami). Dla nas było to za mało więc poszliśmy do starego miasta (Veguety) na tapaz. Wszystkie restauracje sprzedają rzeczy za mniej niż 5 euro.
Odniosłem wrażenie, że wygląda to mniej więcej tak: Normalnie kawałek pizzy kosztuje 2 euro. Gdy jest czwartkowy wieczór między 20 a 22 ten kawałek jest przedzielony na pół i sprzedawany za 1 euro. Ludzie myślą, że mają taniej, a ktoś robi biznes życia. W każdym razie byłem tak głodny tego dnia, że wydałem 9 euro. Do końca następnego dnia źle się z tym faktem czułem.
Piątek (11.11.16)
Spóźniony pobiegłem w stronę miejsca spotkania, w którym miała odbyć się nasza lekcja używania sekstantu.
Jest to urządzenie nawigacyjne, z którego korzystało się przed erą GSPów. Do ustalenia swojego położenia wykorzystuje się położenie ciał niebieskich. Sztuczka polega na zmierzeniu kąta ciała niebieskiego nad linią horyzontu oraz dokładnego czasu pomiaru, a następnie za pomocą matematyki ustaleniu swojego położenia. Brzmi łatwo, ale na bujającej łódce ciężko ustalić ten kąt. (Wyobraźcie sobie, że mielibyście wziąć suwmiarkę i zmierzyć coś nie przykładając jej do przedmiotu. Z podobną precyzją wyznacza się owy kąt.)
Zafascynowany darmowymi wykładami (które i tak w większości są oczywiste, ale warto sobie odświeżać wiedzę) poszedłem na ostatni pięknie nazwany „Nawigacja dookoła świata z ARC World”. Miałem nadzieję dowiedzieć się nieco więcej o wiatrach, prądach i innych tego typu żeglarskich rzeczach. Skończyło się na tym, że straciłem godzinę czasu na słuchaniu o każdym porcie (jaki to on jest piękny oraz jakie są w nim atrakcje) do którego zawija ARC World.
Po odebraniu koszulek i zbiciu ceny o jeden euro za koszulkę poszedłem na imprezę. Grał całkiem dobry zespół rockowy. Cały koncert rozpoczął się od „It’s my life” od Bon Jovi a następnie leciały zespoły takie jak AC/DC, Nirvana, Guns N Roses i inne. Moje klimaty wiec bawiłem się bardzo dobrze. Tym bardziej, że ugrałem darmowe whisky z colą. Ogólnie na tych imprezach jest darmowe wino, piwo, oranżady i przystawki. Ja, wieczny marzyciel, miałem nadzieję, że chociaż tym razem drinki takie jak whisky z colą będą za darmo, podszedłem do barku i zacząłem rozmowę:
– Czy drinki są darmowe?
– Co potrzebujesz?
– Whisky z colą.
– Jack Daniels, Ballentines, Johny Walker?
– Jack Daniels.
– 6 euro – powiedział wręczając mi drinka.
– hej, przecież pytałem czy za darmo – powiedziałem lekko zmieszany, bo nie miałem zamiaru płacić za tego drinka. Barman natomiast zagaił do swojej koleżanki, która z nim stała przy ladzie po czym powiedział:
– Niech będzie. Pierwszy za darmo, ale za pozostałe płacisz.
Grzecznie podziękowałem i delektowałem się moim darmowym drinkiem.
Gdy zespół przestał grać, Mateusz przyprowadził Klaudię i Magdę z plaży. Chwilę potańczyliśmy po czym chcieliśmy wrócić się na chwilę na plażę i ruszyć znowu na imprezę. Niestety ochroniarz zatrzymał nas. Na pokazanie mu naszych wejściówek odparł „to było na pierwszą imprezę, teraz jest druga za 15 euro”. Widząc ludzi z ARC bawiących się na tej imprezie nie mogliśmy w to uwierzyć. Głupie było to, że jak ktoś bawił się tam nieprzerwanie od ARCowej imprezy to mógł tam być za darmo, a jak ktoś wyszedł na 15 minut to nie zostawał drugi raz wpuszczony. W każdym razie adrenalina mi opadła i tym samym wolałem już wyczilować i pobyć w ciszy (w porównaniu z dudniącą muzyką z imprezy) ze znajomymi na plaży. Mateusz z Klaudią dostali się do środka. Najpierw Mateusz, który zostawił tam rzeczy powiedział, że po nie idzie i został wpuszczony, a chwilę później Klaudia zrobiła to samo.
Sobota (12.11.16)
Od rana zająłem się kupowaiem serwerów pod bloga i wykupowaniem domeny, a gdy zadowolony z efektów skończyłem robotę poszedłem na plażę. Czekał nas jam session na plaży. Dawno się tak dobrze nie bawiłem. Ludzi było od groma. Do tego grały bongosy, gitary, ukulele i flet.
Niedziela (13.11.16)
W niedzielę postanowiliśmy pojechać ze znajomymi na wycieczkę dookoła wyspy. Długo się zbierałem, a gdy już się zebrałem spotkałem ucieszonego Karola, który znalazł łódź (właściwie Klaudia znalazła) i następnego dnia miał wypływać. Chcąc się pożegnać z Klaudią poszedłem z Karolem na łódź.
Na plażę byłem spóźniony, ale ostatecznie i tak się okazało, że w niedzielę nie ma możliwości wypożyczenia samochodu. Co więcej, gdy poszli zapytać w informacji o miejsce, gdzie można wypożyczyć samochód dostali informację:
– Nie wiem. Ja mam swoje auto więc nie potrzebuję wypożyczać.
Chyba tylko w Hiszpanii jest możliwe otrzymanie takiej informacji w INFORMACJI.
Skoro nic więcej nie miałem do roboty to spędziłem godziny na personalizowaniu bloga, a następnie poszedłem na plażę powisieć na hamaku. Skończyło się na tym, że powisiałem ostatni, bo każdy chciał poleżeć na hamaku. Okazało się też, że Janek z Gibraltaru też załapał się na łódź od Klaudii.
Późnym wieczorem na plażę wpadła ekipa z Klaudii łodzi. Dla Patryka, Magdy i Janka była to szczególna posiadówa, ponieważ walczyli o miejsce na łodzi od Klaudii. Po paru głębszych udało im się i tak następnego dnia łódź miała wypływać z 6 jachtostopowiczami na Wyspy Zielonego Przylądka. Nie mieli gwarancji, że dopłyną łodzią na Karaiby, ale wiem, że część z nich na pewno tam dotrze tą łodzią.
Poniedziałek (14.11.16)
Jakby tego było mało rano wzięli jeszcze 7 jachtostopowicza. Iście polska ekipa stała się dzięki temu polsko-hiszpańską ekipą. Nie mi oceniać decyzje kapitana, ale wydaje mi się, że przy 9 ludziach z Polski lepiej nie brać obcokrajowca. W każdym razie obcokrajowiec jest yachtmasterem (czyli ma najwyższy stopień żeglarstwa w klasyfikacji RYA) co do 10 osobowej załogi dodaje czwartego doświadczonego załoganta. Biorąc pod uwagę ten czynnik, decyzja o wzięciu Hiszpana wydaje się zrozumiała.
Wtorek (15.11.16)
Po wyczyszczeniu łodzi przyszedł czas na rozmowę z Mateuszem a następnie wzięcie kąpieli w morzu. Po drodze zostałem zatrzymany przez drugą osobę widzącą moje ogłoszenie:
– Cześć! To twoje ogłoszenie wisi w pralni?
Zdziwiony odpowiedziałem, że moje i zaczęliśmy rozmowę. Niestety ta osoba jest kolejnym jachtosotpowiczem i urzekło go szukanie jachtostopu z Karaibów do Kolumbii już tutaj.
Poprzedniej nocy była pełnia i superksiężyc co skutkowało super wysokim przyprzływem. Woda aż wylewała się w okolice, o których nigdy bym nie pomyślał, że może dotrzeć.
Wracając zostałem zawołany przez Dericka (którego znacie z Gibraltaru i dzięki któremu złapałem pierwszą łódź). Zaprosił mnie na drinka więc porozmawialiśmy trochę. Następnie poznałem nowych jachtostopowiczów – tym razem jest to młode małżeństwo.
Wieczór standardowo spędziłem na plaży. Tym razem prócz Zdzicha (polskiego kapitana) był też Filip. Filip ma 21 lat i kupił sobie na spółkę z kolegą łódź. Organizują teraz rejsy. Podziwiam.
Środa (16.11.16)
Mam mieszane uczucia o tegodniowych wykładach. Był gościu, który miał opowiadać o nawigacji na gwiazdy. Pierwsze 20 minut jego godzinnego wykładu uzmysławiał nam jak wielki jest wszechświat. Zaczął od „To jestem ja. Jestem wielką osobą. Ale ja w porównaniu z zawodnikiem sumo jestem mały. Zawodnik sumo w porównaniu z naszą mariną jest mały” i tak leciał aż do największej gwiazdy. Później powiedział o konstelacjach i świetle. Czyli o wszystkim o czym uczyli w szkole. Mimo to wielu ludzi było pod wrażeniem wykładu, który zakończył opisem aplikacji na telefony i komputery do obserwowania nocnego nieba. Właściwie powiedział tylko o jednej rzeczy nawigacyjnej związanej z konstelacją Oriona, o której nie wiedziałem.
Między wykładami poszedłem odebrać dzieci. Po powrocie miały robić zajęcia do szkoły. Nie zrobiły, więc w domu zrobiła się draka po powrocie rodziców. (Żeby nie było, Bernie uczy ich samodzielności, więc nie miałem być tym złym, który ich zagania do nauki. Choć widząc, że się opierniczają, zwróciłem im 3 razy uwagę.)
Wieczorem była Hipi Party. Ludzie mieli się ubierać w kwiatowe stroje. Ja nie miałem żadnego więc głupio mi było pójść tylko z naszyjnikiem i opaska kwiatową. Poza tym chciałem odwiedzić Asię. Znajomą, z którą miałem okazję pracować na 35 metrowym jachcie na Krecie 4 lata temu.
Czwartek (17.11.16)
Był to najbardziej intensywny dzień ARCowych imprez. Rozpoczął się od pokazu akcji ratunkowej z udziałem helikoptera. Wszystkie zakotwiczone jachty latały jak głupie od wiatru spowodowanego przez helikopter. Nawet my, stojący na falochronie, byliśmy mokrzy od wody. Później był pokaz rac i flar. Niestety nie pokazali racy spadochronowej, co bardzo mnie zasmuciło. Później mieliśmy spotkanie na dachu restauracji, gdzie znajdował się basen.
Mieliśmy okazję poczuć się jak rozbitkowie. Ubraliśmy kamizelki ratunkowe i wskakiwaliśmy do wody. Otwieraliśmy tratwy ratunkowe a następnie wskakiwaliśmy do nich gdzie mieliśmy instruktaż co i gdzie się znajduje.
Po pokazach odprawialiśmy urodziny dziewczynek. Najpierw na stół został wyciągnięty nietypowy tort składający się z bez. Później dziewczynki rozpakowywały prezenty. Bardzo się przy tym cieszyły, ale nigdy tak bardzo nie zmęczyłem się czyimś otwieraniem prezentów. Poziom endorfin i adrenaliny po opadnięciu dał o sobie znać nam wszystkim w postaci sennych nastrojów. Każdy był zmęczony.
Po imprezie poszedłem wrzucić filmy na chmurę. W godzinę udało mi się przesłać 5 gigabajtów filmów. Miałem niesamowite szczęście, ponieważ nigdy wcześniej w tym miejscu nie miałem tak niebywale szybkiego transferu. Myślę, że ta prędkość wysyłania będzie ciężka do pobicia gdziekolwiek indziej.
Piątek (18.11.16)
Tak na prawdę pisałem przez cały dzień ten wpis, a gdy go skończyłem poszedłem na szybkie zakupy. Postanowiłem kupić kapitanowi polską wódkę. Niestety za dużego wyboru tutaj nie ma. Znalazłem tylko Sobieskiego i Śnieżkę. O tej drugiej właśnie się dowiedziałem.
Ponad to chciałem kupić drobne podarki, żeby podarować załodze gdy dobijemy do Saint Lucii. Nie są to ekstra podarki. Właściwie cała reszta razem wzięta była dwa razy tańsza od wódki. Zastanawiałem się jeszcze nad kupnem tabletu, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu. Jakoś przeżyję nadmierne zużywanie energii przez windows 10 i nieoczekiwane wyłączanie się w najgorszym momencie.
Na koniec dnia czekała nas impreza w klubie żeglarskim. Wiele tego typu klubów żeglarskich czując się najważniejszymi na świecie wymaga wieczorowego stroju. Mój wieczorowy strój to spodnie trekingowe, wysokie buty trekingowe i koszulka z ARC, którą dostałem. Po przyjściu na imprezę okazało się, że są ludzie w szortach i japonkach.
Sobota (19.11.16)
Rankiem zostałem przywitany niedobrymi wiadomościami. Pierwsza z nich to popsuta zamrażarka. Bez niej nie wypłyniemy (mimo, że mamy 3 pozostałe lodówki). Kapitan załatwił jakiegoś inżyniera od tego, ale sobota w Hiszpanii rządzi się własnymi prawami. Mańana. Miał przyjść w poniedziałek. Drugą złą wiadomością jest przewidywany kiepski wiatr na najbliższe dwa tygodnie.
Reszta dnia została spędzona na oczekiwaniu i żegnaniu się z ludźmi. A nóż widelec coś się stanie, że wypłyniemy. Zwieńczeniem dnia był pokaz fajerwerków.
Niedziela (20.11.16)
Wstałem wcześnie rano z nadzieją, że zdążę przed falą ludzi w prysznicach. Nie zdążyłem. Ludzi było 3 razy więcej niż wolnych pryszniców. Nie pozostało mi nic innego jak przeczekać tę falę. Siadłem w kokpicie na swojej łódce, ze słuchawkami na uszach i obserwowałem zbierających się ludzi. Każdy coś robił. Ostatnie czyszczenie łodzi, ostatnie pakowanie rzeczy na pokład, ostatnie pożegnania. A ja.. ja siedziałem i obserwowałem.
Moja załoga wyjątkowo długo odpoczywała. Pocieszaliśmy się, że w końcu będą ciepłe prysznice, że będzie papier toaletowy w toalecie, że ceny za stanie w marinie spadną itd. Wszystko po to by pocieszyć się, że nie startujemy.
Dzień przebiegał pod znakiem swego rodzaju żalu. Dopiąłem ostatnie rzeczy na maszcie, poleżałem na hamaku na plaży i patrzyłem na wielkie raki, gdy Maciek łowił ryby. Dowiedziałem się też, że ekipa płynąca z Markiem właśnie dopłynęła na Martynikę.
Szczęśliwie Asia i Maciek (młode małżeństwo) też znalazło łódź na Karaiby. Oni płyną za półtora tygodnia. Ja mam nadzieję, że popłyniemy jutro… A czy popłynęliśmy? Mam nadzieję, że dowiecie się za 2 może 3 tygodnie.
2 thoughts on “#20 (29.10- 20.11.16) Gran Canaria, ARC-owe imprezy i popsuta łódź dzień przed startem”
Great site with quality based content. You’ve done a remarkable job in discussing. Check out my website QU5 about Airport Transfer and I look forward to seeing more of your great posts.
Maurine Wedding
For anyone who hopes to find valuable information on that topic, right here is the perfect blog I would highly recommend. Feel free to visit my site YH6 for additional resources about Airport Transfer.
Angeline Faison