#18 (11.10-18.10.16) Kawałek historii ORP Błyskawicy ustami wzruszonego Brytyjczyka

Wtorek (11.10.16)

Kiedy poprzedniego dnia zajmowałem się imprezowaniem z podróżnikami przyjechał Brian – nasz ostatni członek załogi. Poznałem go jedząc śniadanie i okazał się bardzo ciekawym człowiekiem. Jest to Brytyjczyk na policyjnej emeryturze o przeogromnej wiedzy i dużym doświadczeniu żeglarskim.

Razem z nim i Peterem zakładaliśmy przez cały dzień Lazyjacka (pokrowiec na tylny żagiel). W przerwie spotkałem kolejnych dwóch Polaków – Wojtka i Seweryna. Są to bracia mający mniej więcej taki sam plan jak my wszyscy. Jeden ma 25 lat a drugi 30, obaj skończyli mechanikę i budowę maszyn i pracowali przy projektowaniu Black Hawk’ów  (wojskowych helikopterów) w Mielcu. Niestety byłem na tyle zajęty, że nie mogłem ich oprowadzić po mieście ale będąc pewnym, że ktoś z ekipy będzie puszczał bańki powiedziałem im, żeby szli na Main Street i ktoś im na pewno wszystko powie. Jak przez cały miesiąc nie było nikogo tak w ciągu tego tygodnia zjechało się parunastu jachtostopowiczy.

Nie uciekłem z więzienia… Chwilę przed wejściem na 23 metrowy maszt.

Gdy oni poznawali miasto ja pomału kończyłem pracę, a po niej poznawałem historię swojego kraju wypowiadaną przez usta Brytyjczyka Briana.

– Patryk, w Gdańsku stoją wielkie okręty wojenne. Pamiętasz ich nazwę?
– Chodzi o Błyskawice, Grom lub Dar Pomorza?
– Blyskawicka! – odpowiedział niezdarnie Brytyjczyk – znasz historię tego okrętu?
– Kiedyś się o tym uczyłem ale już niewiele pamiętam.
– A zatem posłuchaj… Nim się jeszcze urodziłem Polski rząd zlecił budowę tego okrętu w moim mieście, w Cowes. Był to pierwszy tak ogromny okręt wojenny zbudowany w naszej stoczni. Piękny i świetnie wyposażony uczestniczył w wielu bitwach w tym także pomagał naszej armii Royal Navy. Pewnego dnia, po ogromnym sztormie na Atlantyku wrócił po raz kolejny do naszej stoczni by zostać naprawionym. W tym samym czasie stacjonowały też okręty francuskie w naszym mieście. W nocy z 4 na 5 maja Niemcy zrobili nalot na nasze miasto. Wasz okręt dzielnie walczył i wsparł obronę naszego miasta. Gdy atak został odparty wasza załoga pomagała gasić płonące miasto oraz brała udział we wszystkich działaniach na rzecz pomocy naszemu miastu. – Brytyjczyk przetarł chusteczką przeszklone oczy wyłaniające się z jego czerwonej twarzy – Udzieliliście nam naprawdę wielkiej pomocy. Od tego czasu nasze miasto co roku przybiera na tydzień biało czerwone barwy waszych flag na pamiątkę tego wydarzenia – zakończył wzruszony Brytyjczyk.
– Wow – powiedziałem zaskoczony – naprawdę miło mi to słyszeć z ust Brytyjczyka. Wiedziałem, że braliśmy udział w obronie wielu Brytyjskich posiadłości np. tutaj na Gibraltarze, albo słynne dywizjony 303 na wyspach, ale o tym usłyszałem pierwszy raz.
– Tak… – odpowiedział zadumany – wasze wojsko wzbudza respekt wśród Brytyjczyków i doskonale zdajemy sobie sprawę jak wiele uczyniliście i jak dzielnie walczyliście. Podczas wojny byliście jednymi z najlepszych.

Pełen podziwu i zadumy nad tym co usłyszałem wyruszyłem po obiedzie na spotkanie, w którym uczestniczyło 13 osób. Poza Węgrem, Francuską i Holendrem wszyscy byli Polakami. Próbowaliśmy również przemycić Kolumbijkę (wraz z jej Niemieckim kompanem) przez granicę ale niestety się nie dało – Kolumbijka musi mieć wizę i koniec.

 

Środa (12.10.16)

W nocy obudził mnie ulewny deszcz. Wyczołgałem się szybko z ciepłego wyrka i zamknąłem okno, w nadziei, że to tylko chwilowa ulewa. Rano dowiedziałem się jak bardzo się myliłem. Przybierająca na sile ulewa zdawała się nie mieć końca. Tracąc nadzieję na rozpogodzenie ubrałem kurtkę i stawiłem czoła lejącej się ze wszystkich stron wodzie. Moim celem było dotarcie do biblioteki w nadziei, że spotkam tam znajomych. Tak też się stało. W bibliotece zastałem połowę ekipy.

 

Deszcz i mróz.
Więcej deszczu i mrozu, ale wciąż lepiej niż teraz w Polsce!

Złą pogodę umilało granie w karty. Z drugiej strony zlą pogodę uprzykrzał „Dobrze Wam Znany Polak”, który rozwalił się ze swoimi rzeczami i psem na środku przejścia oraz który palił w miejscu, w którym siedzieliśmy.

Gdy pogoda pozwoliła nam wychylić nos na zewnątrz wyszliśmy szukać dla nich zadaszonego schronienia na noc. Początkowo proponowałem znalezienie jaskini, ale gdy droga robiła się długa i stroma zdecydowaliśmy, że wracamy i szukamy czegoś lepszego. Pomysły były dwa: pierwszy to kościół z polskim księdzem, a drugi to szukanie jakiegoś opuszczonego budynku.

– Hej, tutaj jest pełno opuszczonych budynków, może znajdzie się miejsce dla was? – powiedziałem i w tym momencie moim oczom ukazały się drzwi. Pociągnąłem je do siebie i naszym oczom ukazało się wejście do ogromnej kamienicy. Wchodząc zwróciliśmy uwagę na kłódki leżące na wywróconej szafie. Wychodząc na klatkę schodową zobaczyliśmy górę śmieci wyrzuconych z pokojów. Poszliśmy z Karolem do jednego z mieszkań, które było zawalone gazetami. Po środku pokoju znajdowały się dwa materace, wyglądające jakby ktoś ich jeszcze używał.

 

Nawet prąd i piłka do zabawy się znajdzie.
Na szczęście trupa tam nie było.

– Chłopaki, mam tu coś – krzyknął Wojciech. Poszliśmy więc w jego kierunku. Naszym oczom ukazał się przedpokój a zaraz za nim niemalże czysty pokój z materacem (a właściwie czymś na jego wzór). Ten przejściowy pokój doprowadził nas do innego, w którym również był materac. Mieszkanie kończyło się malutką łazienką z wanną.

– Wygląda na używane – wspólnie stwierdziliśmy – jak nic nie znajdziemy lepszego i nikt nie zamknie tych drzwi na kłódki to jest to całkiem dobre miejsce.

Poszukaliśmy jeszcze innych miejsc (między innymi w Nazareth House, który był otwarty), ale niestety te nie nadawały się do spania. W kościele też nikt nie otwierał więc poszliśmy przekazać wieści naszym znajomym.

– NO TO TRZEBABYŁO WZIĄĆ TE KŁÓDKI! GDZIE TO JEST? PÓJDĘ TAM I WYWAŻĘ TE DRZWI! – powiedział dumnie „Dobrze Wam Znany Polak”. To tylko utwierdzało nas, że nie chcemy, żeby wiedział o tym miejscu.

Pełen zażenowania jego zachowaniem wróciłem na łódź na obiad, by później móc spotkać się z nimi ponownie. Umówiliśmy się, że jak budynek będzie zamknięty to zadzwonią, jeśli nie to widzimy się tam po obiedzie.

Zaraz po obiedzie Peter poczynił starania w stronę zarejestrowania mnie jako załoga biorąca udział w regatach ARC (Atlantic Rally for Cruisers). Dostałem maila zapraszającego mnie do rejestracji jako członek klubu, a następnie po wypełnieniu wymaganych pól rejestracyjnych potwierdziłem swoje uczestnictwo w regatach. Uczestnictwo w tych regatach słono kosztuje. Mój kapitan płaci za 6 osób i swoją łódź 2600 funtów. Za moje członkostwo płaci około 300 funtów.

– Jak będziemy na Gran Canarii to musisz bardzo dużo jeść i pić, żeby nam się koszty zwróciły – mówił rozbawiony Peter opowiadając o czterodniowych imprezach, pokazach, koncertach a także darmowym jedzeniu i piciu.

***

Było już późno. Ulice Gibraltaru były ciche i spokojne. Co jakiś czas ktoś przechadzał się mokrymi ścieżkami.

Doszedłem do drzwi opuszczonego budynku i niepewnie je otwarłem. Potrzebowałem chwili na przyzwyczajenie się mojego wzroku do otaczającego mroku. Uruchomiłem telefon i rozjaśniłem ekran używając go jako latarka, żeby przypadkiem nie wpaść na jakiś mebel. Nieco przestraszony ruszyłem eksplorować budynek. Zbliżając się do jednego przejścia usłyszałem wytłumiony śmiech. „To oni” pomyślałem i ruszyłem niepewnie w stronę głosu.

Skrzypiące stare drzwi otwierały się z trudem hacząc o podłogę. Zaraz za nimi znajdowały się kolejne. Znalazłem się w środku a serce próbowało wyskoczyć z mojego ciała. „Muszą tu być, a jeśli to nie oni to… ostatecznie mam nóż w drugiej ręce…” myślałem. Otworzyłem ostatnie drzwi i moim oczom ukazał się plecak a zaraz za nim Seweryn. Wszyscy dali upust emocjom gromkim śmiechem. Okazało się, że nie tylko ja byłem wystraszony.

Wracając widziałem błyski. Nie słysząc grzmotów miałem nadzieję, że burza przeszła gdzieś bokiem. Nic bardziej mylnego. Burzy nie było, za to gdy wziąłem kąpiel i wyszedłem w stronę łodzi lunął deszcz. To smutny znak rozpoczynającej się jesieni na Gibraltarze.

 

Czwartek (13.10.16)

Czwartek przyniósł rozpogodzenie. Parę wielkich chmur wisiało wciąż nad nami, ale nie wydawało się, że będzie padać. Korzystając z tego poszliśmy z Bernie na zakupy do Hiszpanii. Tam postraszyło deszczem, ale można to nazwać letnią mżawką. Wracaliśmy z wypełnionym po brzegi moim wielkim  plecakiem, plecakiem Bernie i „wózkiem staruszków” (orginalnie nazywanym przez anglojęzycznych mieszkańców grandma trolley).

***

Wieczór standardowo przebiegał w obecności znajomych.

– Moi są strasznie niezadowoleni, że widuję się z wami bo „mogę przez te chłodniejsze dni zachorować” ale w ciągu dnia też nie mam jak wyjść. Dziś przez cały dzień czyściłem zbiornik, w którym było strasznie dużo kamienia – mówił Janek – Myślę, że na Kanarach się rozstaniemy i poszukam kogoś o mniej restrykcyjnych zasadach. Hans musi mieć wszystko jak w zegarku. Dał mi nawet umowę do podpisania. Jak mówi, że coś jest o tej godzinie to jest o tej godzinie. To samo z owsianką. Kolejny dzień z kolei moi staruszkowie jedzą owsiankę, ja już tym rzygam.
– Uważaj bo jeszcze nie wypłyniecie po jutrze – żartowaliśmy…

 

Piątek (14.10.16)

Piątunio rozpoczął się zadziwiająco dobrze. Podczas gdy ja pomagałem Peterowi, Jeff, nasz sąsiad, zarzucił do mnie:

– Za chwilę wypływacie a Ty jeszcze nie grałeś na mojej gitarze. Mam trzy więc jedną mogę ci pożyczyć.
– To świetnie. Nawet nie wiesz jak się stęskniłem za gitarą! – powiedziałem radośnie.
– No to proszę. Pożyczę ci tą, która jest z 1964 roku. Cudo. Na pewno ją polubisz.

Tak też się stało. Od razu wziąłem się za granie, a Peter tylko skomentował:
– Musimy kupić ci jaką gitarę na przeprawę. Może przyślemy Twoją a jak dopłyniemy na Karaiby to ją odeślemy?

Pomysł byłby perfekcyjny gdyby nie fakt, że nie mam kasy na takie wysyłki, a zwykłą pocztą nie pozwolę sobie wysyłać mojego kochanego sprzętu.

Po drodze do sklepu spotkałem też znajomych, którzy przekazali mi spełnienie się wczorajszych żartów: Janek przyszedł rano z plecakiem. Wyprosili go z łodzi.

***

Dla nich cały dzień był alkoholową celebracją powrotu Janka do rodziny. Witając się wieczorem z Sewerynem i Dawidem czułem znaną wszystkim alkoholową woń oddechu. Poza Klaudią wszyscy byli delikatnie wstawieni przez co nikomu nie przeszkadzała obecność „Dobrze Znanego Wam Polaka”, który dodatkowo krzyczał na całe gardło, będąc niedaleko granicy, gdzie stacjonują policjanci:

– KTO CHCE ZE MNĄ ZAJARAĆ HASZU? MAM PEŁNO HASZYSZU. KTO CHCE HASZYSZ? HEJ ELLIE, DO YOU WANNA HASZYSZ!?

Gdy piszę krzyczał to znaczy że robił to bardzo głośno. Jak już wspominałem na łamach tego bloga krzyk w naszym rozumieniu to jego normalny ton rozmowy, a to znaczy, że jego intencjonalny krzyk jest jeszcze głośniejszy niż to co sobie wyobrazacie.

Nie była to jedyna taka głośna akcja. Zastanawiałem się tylko kiedy przyjdzie policja i nas wylegitymuje. Na szczęście to się nie stało.

Przez alkoholową obojętność zaprowadzili go nawet do opuszczonego budynku. Po drodze „DWZP” zachodził drogę zjeżdżającej na deskorolce dziewczynie, czy wystawiał rękę gdy nadjeżdżał skuter. Skrajnie dziecinne zachowanie zdawało się nie mieć końca. Przez to nie poszedłem z nimi do opuszczonego budynku i wyrwałem Klaudię na krótki spacer po Gibie.

Jako iż był to weekend to noc była głośna. Ludzie wyglądający na 15 lat błąkali się pijani po mieście i wykrzykiwali jakieś frazesy do siebie. Nawet wracając o 2 w nocy na łódź musiałem przebijać się przez tłumy wyglądających jak gimnazjaliści nawalonych nastolatków.

 

Sobota (15.10.16)

Kolejny ranek rozpoczął się od pakowania motorówki i robienia wielkiego prania. W międzyczasie przyszedł Janek poszukać łodzi a chwilę po nim wpadł Maciek, Ellie i „DWZP”. Ten ostatni trochę krzyżował plany Jankowi, gdyż siedział przy nim, skręcając fajki i robiąc buch za buchem. To nie wygląda dobrze, szczególnie gdy szuka się jachtu. Do tego zapach psa „Dobrze Znego Wam Polaka”, który dało się odczuć z 2 metrów.

Mimo to jeden kapitan zagadał do Janka. Może go nawet wziąć. Tylko za rok

..i do Turcji.

Ja tymczasem wziąłem się za uczenie Bethanie nut oraz granie na gitarze. Następnie przyszedł Karol, z którym wykonywaliśmy questa, czując się jak bohaterowie jakiejś gry.

– Cześć, słyszałem, że mogę spotkać tu Garyego? – pytająco rozpoczął rozmowę w przyportowej tawernie.
– Gary? Gary z Manchesteru?
– Tak, to on.

– Ostatnio ciężko się do niego dostać.

– Dlaczego?

– Od pół roku odsiaduje wyrok za przemyt narkotyków.
– A wiesz gdzie mogę dostać zużyte kamizelki ratunkowe?
– Hmm… Daj mi pomyśleć. Dwa sklepy dalej jest sklep z cukierkami. Tam powinni coś wiedzieć.

I tak chodziło się od sklepu do sklepu, a skończyło się na tym, że następnego dnia jeden żeglarz podarował mu swoją kamizelkę.

Tak mijał nam czas. Klaudia złowiła rybę.

***

Kolejne zakupy w Morrisonie wstawiły w osłupienie kasjerkę. Nie potrafiła uwierzyć jak za 70 pensów mogłem kupić jedzenia na cały kolejny dzień (z moim spustem zjadłem to jeszcze tego samego wieczoru, ale mowa tu o normalnych ludziach). Podobnie miała się sytuacja z Klaudią i jej zakupami.  Po zakupach wieczór przebiegał standardowo w obecności jachtostopowych i nie tylko znajomych.

 

Niedziela (16.10.16)

Ten dzień rozpoczął się mszą z biskupem, który po zakończeniu mszy podawał wszystkim rękę na pożegnanie. Nigdy nie spotkałem się z takim zachowaniem w Polsce więc wzbudziło to mój respekt. Bernie powiedziała mi też o pchlim targu na parkingu Morrisona więc poszedłem go obczaić. Moim celem było zakupienie arbajów (ubrań do pracy). Niestety mogłem tam kupić naprawdę wyczepiste ciuchy za bardzo niską cenę, ale mimo wszystko cena była zbyt wysoka, żeby wydać je na ciuchy do brudnej pracy.

Pchli targ. Nie wpadłem na to, że prócz filmów mogę zrobić więcej zdjęć.

Był to też dzień, który chciałem poświęcić na 5 wspinaczkę na górę. Niestety zajęty rozwiązywaniem zagadki komputerowej nie mogłem sobie na to pozwolić.

Szczęśliwie Peter dowiedział się, że kolejny tydzień przyniesie sztormową i bardzo nieprzyjemną pogodę. To pozwoliło im na szybką decyzję, że w środę wypływamy na Wyspy Kanaryjskie. Praktycznie wszystkim Gibraltar się znudził, więc informacja była ukojeniem dla naszych serc.

 

Poniedziałek (17.10.16)

Rankiem ruszyłem z Peterem po drobne zakupy oraz zanieść komputer do serwisu – może oni rozwiążą problem. Okazało się, że jedyne rozwiązanie jakie znaleźli to sprzedanie adaptera Ethernet na USB.

Następnie wraz z Brianem aktualizowaliśmy papierowe mapy. Aktualizacja polega na otworzeniu strony internetowej producenta map i sprawdzeniu zmian, które są wypunktowane. Następnie te zmiany nanosi się na mapę i pyk: mapa jest aktualna. W naszym przypadku zmieniły się tylko światła latarni wiec wiele nie musieliśmy zmieniać. Zaplanowaliśmy też trasę na kanary.

Poza tym był to dzień zaostrzenia restrykcji panujących na łodzi:

– Patryk, mamy dziś poniedziałek, czyli 2 noce do wypłynięcia. Prosiłbym cię, żebyś już nie wracał koło 1 na łódź, ponieważ chciałbym, żebyś był wyspany gdy wyruszymy.

Oczywiście uszanowałem wole kapitana i jedyne spotkanie jakie miałem ze znajomymi było po południu. Zaraz po nim ruszyliśmy na stację benzynową zatankować łódź, gdzie spotkałem Polskiego kapitana, którego przygoda z jachtami rozpoczęła się wiele lat temu od jachtostopu. Chwilę po rozpoczęciu rozmowy zażartował, czy mamy miejsce, bo chce się zabrać. Niedługo po ponownym zaparkowaniu w marinie przypłynęła kolejna łódź z Polakami na pokładzie. W porcie zrobiła się więc rodzinna atmosfera a rozmowy zdawały się nie mieć końca.

 

Wtorek (18.10.16)

Wtorek przyniósł upragnione paczki, na które tak długo czekaliśmy. Żeby nie było tak prosto kurier podarował nam tylko jedną z dwóch paczek jaka została do nas wysłana. Nasze nadzieje na wyruszenie następnego ranka zaczęły kłaść się na podłodze biorąc długi relaks.

– Nie możemy wysłać tego na Kanary, ponieważ zapłacimy wysoki podatek od tego. Musimy odebrać to tutaj! – mówił zawiedziony Peter. Telefon do sklepu wyjaśnił sytuację i godzinę później kurier przybył z drugą częścią przesyłki, o której zapomniał.

W nadziei by następnego ranka nie było takiej mgły.
Bo ta trwała do późnego popołudnia.

Zbliżał się wieczór i tym samym czas żegnania się ze znajomymi. Ja zostałem zaproszony na picie oraz hamburgery przez Kapitana (oraz wszystkich innych portowych przyjaciół kapitana). Odmówiłem im. Nie dlatego, że ich nie lubię, ale dlatego, że chciałem się pożegnać z przyjaciółmi, z którymi utrzymywałem znacznie większy kontakt.

Nim to się stało musiałem boleśnie rozstać się z gitarą:

– Hej Jeff! Z bólem serca muszę oddać ci gitarę! – krzyknąłem będąc koło jego łodzi.
– Mam nadzieję, że sprawiła ci wiele przyjemności – odpowiedział staruszek – chodź do środka. Zagramy coś razem.

Dostałem jego nową gitarę, która była zdecydowanie lepiej (pod moje preferencje) wyregulowana od tej, którą mi pożyczył. Na zakończenie Jeff dodał:

– Będziemy dzisiaj pili?
– Niestety idę się pożegnać ze swoimi plecakowymi przyjaciółmi.
– W porządku. Ale pamiętaj: ja się stąd nie ruszam. Szkoda, że dopiero dziś razem zagraliśmy, ale będziemy mieli jeszcze szanse. Nigdzie się stąd nie ruszam. Jak wpadniesz kiedyś na Giba to odwiedź starego Jeffa!

Tak kończąc rozmowę rozstaliśmy się rozchodząc w swoje strony.

***

Moje spotkanie pożegnalne było zarazem parapetówą dla Polki i Włocha podróżujących razem po świecie. Do tego Ballentine podskoczył i zapytał z uśmiechem na ustach:

– Czy mógłbym zadać ci pytania i nakręcić film?
– Oczywiście – odpowiedziałem z nadzieją, że kręci jakiś projekt w stylu „zadam trzy proste pytania dotyczące życia napotkanym ludziom”. To się jednak nie stało i siadając przy najlepszym w tym czasie oświetleniu usłyszałem pytanie:
– Patryk, znalazłeś łódź i jutro wypływasz. Czy masz jakieś rady dla pozostałych jachtostopowiczy?

Nieco zmieszany i łamanym angielskim odpowiedziałem na to pytanie, które delikatnie zbiło mnie z tropu. Nie tego się spodziewałem i szczerze nie czuję się na siłach, żeby móc jeszcze o tym pisać. Wszakże złapałem tylko dwa jachty, a jedyny jachtostop był na 30 mil. Przekazałem więc co wiedziałem: to co Peter mi mówił oraz to co wyczytałem w internecie. Nie była to cała moja wiedza, nie dlatego, że chciałem się pochamić, ale dlatego, że nie byłem przygotowany na takie pytanie i nie mogłem zebrać wszystkich myśli do kupy.

Na spotkaniu atmosfera była niesamowita, ale i to musiałem przerwać:

– To może strzelimy jeszcze pożegnalne zdjęcia, bo za pół godziny muszę być na łodzi?

Pół godziny minęło a my jeszcze nie skończyliśmy cykać zdjęć lustrzanką „DZWP”. Co więcej, chciałem je jeszcze zgrać na telefon, ale ten upierał się, że ma za mało miejsca w pamięci. Udało mi się oszukać androida klikając „udostępnij na dysk gogle”. Nie sądziłem, że to zadziała więc prewencyjnie przesłałem przez bluetooth zdjęcia z karty aparatu na telefon Klaudii. Po powrocie na łódź i podłączeniu się do internetu okazało się, że wszystkie zdjęcia są na moim telefonie i wysyłają się na chmurę.

Bożena, Szymon i Janek odprowadzili mnie pod bramy na granicy. Wracałem w pośpiechu. Powiedziałem, że będę o 22 na łodzi, a ostatecznie wyszedłem o 22:30. Ulgę przyniósł mi widok delikatnie zataczającego się Petera i Bernie, a zaraz za nimi bawiące się dzieciaki. Rozbawieni do łez wracali na łódź jakby jutra miało nie być…

A czy jutro nastało? Czy byli w stanie wziąć łódź i wypłynąć na wielkie wody Atlantyku by uciec przed jesienną pogodą na Gibie? Tego dowiecie się z kolejnego wpisu.

Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *