Poniedziałek (5.09)
Gdy tylko zrobiło się jasno ruszyłem do parku w Ceucie nagrać film z życzeniami dla przyjaciół, którzy biorą ślub. Czas miałem ograniczony ponieważ o 10 Ted chciał wypływać. Przybyłem więc w pośpiechu na łódź, na której przez kolejne parę godzin czekaliśmy aż Jenny wróci z zakupów.
– Hej Jenny, chciałbym już wypływać. Gdzie ty jesteś!? – powiedział lekko zniecierpliwiony Ted.
– Jestem w jednym sklepie na ulicy prowadzącej prosto do Mariny. Będę za 10 minut.
Minęło półtora godziny zanim Jenny pojawiła się na łodzi. Zrobiła jeszcze lunch przed wypłynięciem, podczas którego pokazała nam kawałek Nowozelandzkiej Kultury. Wszystko zaczęło się od Domu spotkań, o którym mówił Ted….
***
Był kiedyś z Niemcami na rejsie, podczas którego przypłynęli na wyspę. Na wyspie był dom spotkań. Niemcy weszli do środka a Ted czekał, ponieważ uznał, że nie można tak sobie wchodzić do czyjegoś domu. Fakt, że jest to domek otwarty dla całej społeczności, ale musisz mieć do niego zaproszenie.
Pokazywali zdjęcia kiwi (zwierząt) i Nowo Zelandzką matrioszkę. Po wszystkim Sylvia zrobiła sobie pamiątkowe zdjęcie, wymieniliśmy się kontaktami i ruszyliśmy w swoje strony. Sylvia do Maroka, a my do La Linea.
Podzieliliśmy się sterowaniem z Tedem po połowie. Pierwszą godzinę stał on, a kolejną ja. Niestety wiatru prawie w ogóle nie było więc całą drogę przejechaliśmy na silniku. Po drodze dane mi było widzieć w końcu delfiny. Hen daleko skakały sobie trzy delfiny wynurzając swoje charakterystyczne płetwy. Nic wielkiego nie widziałem. To były tylko płetwy niemalże zlewające się z kolorem oddalonej wody, ale pierwsze koty za płoty mam już za sobą.
Ten krótki rejs był bardzo spokojny, ale nie obyło się bez przygód. Właściwie jednej przygody dla Jenny. Jako iż ja i Ted sterowaliśmy i nie było potrzeby mieszania w to Jenny to ta poszła sobie do łóżka czytać książkę. Jak to zwykle w łóżku bywa, nieco przysnęła. W tym samym czasie mijał nas wielki kontenerowiec niecałe 100 metrów od nas. Zrobił wielkie „PIIIIIIIIIIIPPPPPP” i w tym samym czasie półnaga Jenny wystawiła swoją przestraszoną głowę przez okienko. Wyglądała jak surykatka obserwująca zagrożenie. Widok dla nas był iście komiczny.
Brak mgły pozwolił również dostrzec smog i wszystkie nieczystości jakie wydobywają się z promów i wielkich kontenerowców. To straszne, że prom, który pokonuje tę trasę parę razy dziennie uwalnia do atmosfery tyle nieczystości, które później my musimy wdychać…
***
Powrót do mariny i brak innych obowiązków pozwolił mi wyruszyć do biblioteki. Na starcie zostałem przywitany przez kolejną kopcącą łódź.
– Co to za łódź, która jest w marinie i ma tak stary silnik, że kopci z niego niesamowicie!? – pomyślałem zdruzgotany i wyciągnąłem telefon by zrobić film o „brudnej łodzi”. Po chwili jednak zauważyłem, że to nie spaliny tylko czad wydobywający się z palącej się łódki. Ruszyłem ile sił w nogach by im pomóc ponieważ dopływali właśnie do brzegu. Czasem liczą się sekundy i zwykła pomoc w cumowaniu może komuś uratować życie. Podczas gdy ja dobiegałem do niej z jednego pomagającego człowieka zrobiło się kilku. Część dopłynęła na pontonach a część była z obsługi mariny i przyjechali autem. Uznałem, że nie mam po co się pchać bliżej, skoro łódka jest istną bombą… Dlaczego? Z powodu butli gazowych, które znajdują się na praktycznie każdym jachcie. Słysząc straże pędzące przez marinę obróciłem się na pięcie i ruszyłem dalej w swoją stronę, z wkręcającą się w moją głowę myślą, że mogłem chwilę dłużej poczekać i nagrać całą akcję gaszenia łodzi.
Po drodze natknąłem się na dwójkę Polaków, a w drodze powrotnej była ich nawet trójka. Dostałem zaproszenie wieczorem na plażę, ale ich wieczór skończył się trochę szybciej niż mój.
***
Rozmyślałem co zrobić dalej. Właściwie ten dzień można nazwać wielkim dniem rozmyślań i szukaniem informacji. Nikt mnie nie goni, ale nie chcę utknąć na kanarach na półtora miesiąca. Nie mówię, że nie jest możliwe przekroczenie teraz Atlantyku z Kanarów do Ameryki Centralnej, ale mało ludzi się na to porywa, bo istnieje realne zagrożenie huraganem tropikalnym. Większe prawdopodobieństwo jest złapać coś do Brazylii, ale i w tym przypadku przekracza się trasy huraganów. Mimo to jest ten plus, że tylko się przekracza jak przejście dla pieszych przecina jezdnię, a nie płynie huraganową „jezdnią”.
Rozważałem inne, znacznie bezpieczniejsze trasy przekroczenia Atlantyku. Generalnie na południowym Atlantyku nie ma w ogóle huraganów (zdarzył się raz dawno dawno temu, ale ogólnie prawdopodobieństwo pojawienia się takiego w tym rejonie jest mniejsze niż pojawienie się huraganu na Karaibach poza sezonem huraganów). Dlatego pomyślałem o drugiej częstej trasie żeglugowej – Kapsztad – Brazylia, ale samo dostanie się do Kapsztadu zajmie mi znacznie więcej czasu niż poczekanie na sezon na Kanarach.
Alowałem tak przez pół dnia, aż ostatecznie zdecydowałem, że będąc w Lanzarote (gdyż tam planujemy się rozstać) będę szukał jakiejś łodzi płynącej do Brazylii. Jedyne czego się obawiam to wielkość wyspy. Zdecydowanie lepsza dla mnie byłaby Teneryfa albo Gran Canaria, ale przecież nikt mnie nie trzyma. Wystarczy złapać jachtostop na te wyspy! Oczywiście nie obawiałbym się być na tej wyspie, gdybym był w centrum sezonu, ale teraz… teraz się zobaczy. Takie życie autostopowicza.
***
Po powrocie na łódź usłyszałem od Jenny:
– Wiesz co? Tęsknię gdy cię nie ma.
– Wow, miło to słyszeć. To fajnie.
– No właśnie nie fajnie, bo ty pojedziesz w swoją stronę.
To pozwala czuć mi się na ich łodzi jak ktoś bliski, a nie tylko jachtostopowicz, którego transportują dalej.
Wtorek (6.09)
6 września to dzień moich urodzin, dlatego na wszystko co chciałem pomóc Jenny odpowiadała, że nie powinienem pracować w dniu swoich urodzin. Żartobliwie odpowiadałem, żeby zrobiła mi prezent i pozwoliła coś porobić.
Szczęśliwie dzień zaczął się od zakupów z Tedem. Kupowaliśmy żarówki i załatwialiśmy gościa serwisującego silniki oraz który potrafi naprawić ten niesforny kompas w kokpicie. Następnie ruszyliśmy z Jenny w poszukiwaniu karty pre-paid dla Teda z dużą ilością internetu.
Ogólnie jestem zdruzgotany cenami jakie tutaj panują. Za 40 euro na miesiąc można kupić nielimitowane rozmowy do wszystkich w Hiszpanii, darmowe smsy, 100 minut i 100 smsów w roamingu europejskim oraz 4 giga internetu. W Polsce za 40 złotych mam dokładnie to samo.
Później się okazało, że to oferta abonamentowa a nie pre-paidowa. Pre-paidowa kosztowała 80 euro. Do tego w salonie Vodafone przywitał nas automat z numerkami i pani, która do komunikacji z nami używała translatora google.
Innym przypadkiem jest salon Orange. Weszliśmy do środka gdzie zastały nas tam takie półtapeciarskie babki. Generalnie wszystko duże (podpowiedź: nie chodzi o otyłość), tylko nie kultura. Zostawiliśmy przywitani przez panie z pełnymi ustami orzeszków. Nie mam nic przeciwko, jak ktoś przy braku klientów sobie podjada, ale one sobie podjadały w trakcie obsługi klientów. Nie umieliśmy się z nimi za bardzo dogadać bo oczywiście w Hiszpanii mało osób zna angielski. Na koniec dowiedzieliśmy się, że nie można tutaj doładować telefonu w salonie! Jak to być może!? Co więcej, przy doładowywaniu trzeba podać swój numer.
Wychodząc z salonu Jenny zapomniała wziąć swój telefon i tu trzeba przyznać, że babki są bardzo uczciwe. My poszliśmy do sklepu naprzeciwko a gdy wychodziliśmy złapała nas pani z Orange i wręczyła telefon Jenny. Do dziś zastanawiam się skąd wiedziały, że jesteśmy w tym sklepie.
***
Włócząc się po mieście Jenny koniecznie chciała mi kupić urodzinowy prezent. Nie za bardzo byłem za tym, ale skoro nalega to nie mogę jej zabronić. Weszliśmy do sklepu odzieżowego i przymierzyłem szorty. Widząc cenę odpowiedziałem, że to zdecydowanie za dużo, jednak gdy Jenny nalegała powiedziałem wprost:
– Jenny, dla mnie te spodnie to niepotrzebny ciężar w plecaku. To się tak wydaje, że pół kilo, ale one w tej podróży prędzej mi się zniszczą i będą tylko ciążyć. Jeśli już naprawdę musisz mi coś kupić to zniszczyły mi się słuchawki, a muzyka dla mnie jest jak ręka.
Przystała na tę opcję. Poszliśmy do sklepu obok gdzie zaczęło się wybieranie. Ja szukałem po najtańszych słuchawkach za 2-5 euro a Jenny patrzyła za tymi droższymi. Mimo usilnych prób przekonywania Jenny, że tanie mi wystarczą dostałem nieco droższe słuchawki. Oczywiście nie żałuję bo mają bardzo fajny dźwięk, ale wiecie jak to jest… oni dają mi jeść, dają mi miejsce do spania i jeszcze mnie zabierają na Kanary, więc nie za bardzo chciałem dokładać im kosztów. Oczywiście jest to jakoś rekompensowane przez pracę, ale nie wydaje mi się, żeby ta praca była więcej warta niż to co od nich dostaję.
…Choć jakby się zastanowić… Hydraulik, mechanik czy inny „ik” bierze duże pieniądze za pracę na łodzi, mimo iż w domu za tę samą pracę wcale tak wiele sobie nie życzy.
Zadowolony z prezentu przy okazji jedzenia lunchu Ted zapytał:
– A co tam masz fajnego za tobą?
– Słuchawki. Kupiliśmy mu na urodziny – odpowiedziała Jenny.
– Zatem mam nadzieję, że będą ci służyły!
– Chciałam mu kupić spodnie, ale powiedział, że są za drogie.
– Chyba muszę cię zawsze wysyłać do sklepu z Patrykiem! Może wtedy mniej będziesz wydawała – odpowiedział żartobliwie Ted.
***
Po standardowym siedzeniu w bibliotece wróciłem na łódź i doznałem szoku. Po raz pierwszy nie było Jenny i Teda na łodzi. Musieli pójść na spacer – pomyślałem i znalazłem klucz by dostać się do środka łodzi. Niedługo po tym wrócili z zakupami na łódź. A więc jednak nie spacer – powiedziałem w duchu.
Ted nie omieszkał pochwalić się kompasem, który naprawił. To oznaczało, że wyruszenie na Kanary jest już bliżej niż dalej.
Przed obiadem wypiliśmy butelkę desperadosa (który tutaj jest odrobinę słodszy niż w Polsce) i zjedliśmy owoce morza (małże i krewetki wyglądające jak upieczone udka z kurczaka). A wszystkiemu towarzyszyła świeczka i toast z okazji moich urodzin.
Środa (7.09)
Dzień po urodzinach wziąłem się za czyszczenie odbijaczy na łodzi. Szczerze powiedziawszy nie widzę większego celu w czyszczeniu ich, ale to nie ja decyduję. Mimo wszystko miło było słyszeć, że nigdy nie były tak białe jak teraz. Oczywiście chwilę później zaczęły się pojawiać na nich czarne ślady powstałe na skutek odbijania się łodzi o pomost, ale i ten proces został zatrzymany przez Teda, który zamontował deskę chroniącą odbijacze od pomostowej gumy.
Po skończonej robocie podwiozłem Jenny wraz z Brytyjką Beą do sklepu i poszedłem sprawdzić czy mają już żarówki w sklepie. Nie mieli. Sprzedawca chciał mój numer, żeby zadzwonić kiedy przyjdą, podczas gdy ja upierałem się, że lepszym pomysłem będzie zadzwonienie do Teda, którego numer gdzieś już tutaj mają zapisany. Nie dał się przekonać więc będzie płacił za rozmowę międzynarodową, ponieważ ja nie pamiętam swojego hiszpańskiego numeru telefonu.
Później porobiłem trochę dziur w łódce potrzebnych do przykręcenia GPSa, przeciągnąłem kable z Tedem i ruszyłem do biblioteki z nadzieją, że uda mi się wysłać już wszystkie zdjęcia z karty. Po drodze zobaczyłem Węgra puszczającego bańki na znajomym mi sprzęcie – sprzęcie Polaka. Zamieniłem z nim parę słów i ruszyłem w dalszą drogę. Kawałek dalej stała kolejna para puszczająca bańki. Okazało się, że to Polacy, ale byli tak pochłonięci pracą, że nie wydawali się zbyt rozmowni. Zakończyłem więc z nimi szybko rozmowę.
Wracałem dość późno i pierwszy raz policjant na granicy stał w innym miejscu i sprawdzał dokładnie paszporty a niektórym nawet bagaże. Chwilę później spotkałem Polaków. Jak się okazało kolega, który miał już być w drodze ale został wystawiony przez kierowcę złapał stopa z polskiego dostawczaka, którego rano widziałem jak wypakowywał sprzęt w marinie.
Jak się odpowiednio poczeka to nawet z mariny do Polski można złapać stopa!
***
Na łodzi zastałem Brytyjczyków, którzy zjedli z nami obiad i siedzieli na łódce do pierwszej trzydzieści. Ted był szczerze zdziwiony spoglądając na zegarek. Tak szybko zleciał mu ten czas…
Pozmywaliśmy naczynia po czym ja poszedłem poszukać Polaków, którzy zapraszali mnie wieczorem na plażę. Niestety o tej porze wszyscy już spali, ale za to ja odkryłem nowe miejsce. Na końcu drogi, na której kiedyś spałem jest płot. Płot ten jest często przeskakiwany przez ludzi z wędkami. Nigdy wcześniej nie ciągnęło mnie, żeby go przekraczać. Tym razem to zrobiłem a moim oczom ukazała się, a właściwie ukazałaby się gdyby nie było ciemno, długa droga odgrodzona od wody kamiennym wałem. To kolejna całkiem ciekawa miejscówka na spanie, choć deptak wydaje się być lepszy, ponieważ w razie czego ktoś może usłyszeć i zareagować, a tam hen daleko gdzie wieje wiatr nic nie słychać…
Byłem tak padnięty, że walnąłem się do łóżka i niemalże od razu zasnąłem.
Czwartek (8.09)
Czy pobudka o 10 rano to późno czy wcześnie? Właściwie tutaj to jeszcze mieści się w granicach ranka, więc jest dobrze. O 9 miał pojawić się u nas mechanik i dokończyć serwis, ale Ted zapomniał, że hiszpańska 9 to tak naprawdę 12. Po serwisie otrzymałem niedobrą wiadomość: trzeba wymienić uszczelkę w silniku. Czas oczekiwania – około tygodnia. Więc nie pozostało mi nic innego jak ruszyć do biblioteki i marnować tam czas na przesyłaniu zdjęć z kamery na dysk sieciowy.
***
W międzyczasie pomyślałem, że skoro już tutaj tak długo siedzę to mogę zainwestować w składniki do puszczania baniek. Dużych baniek. Wielu autostopowiczów korzysta z tego i całkiem nieźle można sobie dorobić na tym. Dlaczego i ja nie miałbym spróbować? Moje niecałe 200 euro, które uzbierałem od początku wyprawy kiedyś się skończy. Zadowolony z przepisu postanowiłem, że cały następny dzień spędzę na szukaniu składników i porównywaniu cen.
Tak naprawdę mógłbym pożyczyć cały sprzęt tu na Gibraltarze od Polaka (jak robili to inni) ale tak naprawdę lepiej mieć swoje na przyszłość.
Po obiedzie, około północy, postanowiłem, że poszukam autostopowiczów. I tym razem znalazłem. Znalazłem Polaka i Węgra. Wprawdzie próbowali zasnąć ale nie potrafili, więc skrzętnie wykorzystałem okazję i rozmawialiśmy do drugiej w nocy. W międzyczasie przypałętał się Czech.
Owy Czech pracuje jako „budda” na rynku. Do pomocy ma swoją hiszpańską kompankę. Cała sprawa wygląda tak, że on siedzi na dole, a ona na jego kijku nad nim udając lewitację. Jest bardzo wkurzony na Gibraltar ponieważ nie potrafi nic zarobić.
Szczerze to nie bardzo go polubiłem. Wydawał się być podejrzliwy i parę razy dopytywał o to co już kilkakrotnie mówiłem wcześniej. Do tego Polak pożyczył od niego 6 euro na szlugi i haszysz, a skończyło się na tym, że wydał 5 euro na podobno „dobry ale za tę cenę mógłby być lepszy” haszysz. Do tego zgubił po drodze jeden euro. Czech był nieco wkurzony (i nie dziwię mu się). Próbował też pożyczyć od nas 60euro na bilet do Madrytu i nie potrafił zrozumieć jak można z jego torbami, których nie miał wcale tak dużo, przejechać tę trasę autostopem.
Piątek (9.09)
Poza sprawdzaniem jakie wejście ma żarówka w świetle oświetlającym dziób łodzi nie miałem więcej roboty na łodzi. Oczywiście wiązało się to z wjechaniem do połowy masztu co bardzo mi się podobało. Polubiłem wycieczki na top masztu.
Następnie włóczyłem się po mieście porównując ceny i szukając składników. Aptek jest tu od groma. Jak człowiekowi coś się stanie to nie musi szukać bo na każdej ulicy znajduje się apteka. Wystarczy poszukać charakterystycznego krzyża wyświetlającego różne rzeczy (przeważnie godzinę, temperaturę i godziny otwarcia apteki). Jak nie ma go przed nami to odwrócenie głowy w innym kierunku powinno załatwić sprawę. Niestety pomimo tak wielkiej ilości aptek znalezienie gliceryny nie było łatwe. Znalazłem tylko w jednej aptece jeden pojemnik. W dodatku za 10,50 euro za 1 kg. Lepiej z tym było na Gibraltarze. Tam w 2 na 5 aptek, w których sprawdzałem mieli glicerynę (ale tylko 200ml). Poza tym miałem problem z innymi składnikami… a skoro miałem problem to postanowiłem poszukać innego rozwiązania.
***
W drodze na Gibraltar zauważyłem gitarzystę, który prawie codziennie gra w tym samym miejscu. Podszedłem do niego i zapytałem gdzie znajduje się sklep muzyczny. Udzielił mi odpowiedzi i poinformował, że w Hiszpanii jest o wiele taniej.
Moim celem było ukulele. Skoro potrafię grać na gitarze i cośtam śpiewać to zamiast puszczania baniek, które są tylko pożyteczne mógłbym połączyć przyjemne z pożytecznym czyli zarabiać grając. Ba! Nawet w ciężkich chwilach muzyka ukoi mentalne bóle, podczas gdy bańkami mogę pocieszyć tylko smutne dzieci. Ukulele jest małe więc nie powinno być problemu z noszeniem i transportem – co ma miejsce w przypadku gitary. Pan w sklepie na Gibraltarze pokazał mi najpierw ukulele, później gitarę a na końcu gitalele, czyli połączenie ukulele z gitarą.
Strzał w dziesiątkę dla mnie! Niestety cena (70p) nie jest zadowalająca. Postanowiłem więc poszukać tego samego w Hiszpanii. Po długiej wędrówce i poczekaniu na koniec sjesty dotarłem do sklepu muzycznego w La Linea. Niestety nie mogłem przetestować dźwięku ukulele ponieważ sprzedawca nie miał stroika. Co więcej nie miał gitalele, co niestety bardzo mnie zabolało, bo ukulele było o wiele tańsze niż na Giblartarze, a to znaczy, że gitalele byłoby tak samo tanie.
Poszukiwania odłożyłem na inną okazję. Wstrzymam się do Wysp Kanaryjskich – może tam coś znajdę.
Gdy wróciłem na łódź nieoczekiwanie odwiedziła nas Sylvia. Zjadła z nami hamburgerowy obiad, podczas którego zaprosiła mnie na jej przygotowywania się do patentu sternika. Przyjąłem zaproszenie bo to fajna odskocznia od rutynowego życia w porcie. Mieliśmy ćwiczyć człowieka za burtą. Wiele z tych manewrów pamiętam, jednak przyda mi się odświeżenie. Po obiedzie ruszyliśmy na imprezkę, która rozkręcała się w marinie.
Okazało się, że na scenie grają małe dzieci (może 10 może 12 lat). Naprawdę dawały radę. Co więcej, wokalistka mimo jej bardzo młodego wieku brzmiała bardzo profesjonalnie i zanim ją zobaczyłem mógłbym przysiąc, że śpiewa dorosła kobieta. Poskakaliśmy, trochę potańczyliśmy i ruszyliśmy się przejść a następnie spać.
Sobota (10.09)
Następnego dnia rankiem umówiłem się z Polakiem, że popuszczamy popołudniu bańki a wieczorem zrobimy sobie imprezkę na plaży. Zanim nastało popołudnie wymieniłem żarówki na maszcie. Tym razem wziąłem ze sobą kamerkę i nagrałem całą sytuację. Szczerze powiedziawszy było trochę niezręcznie. Jednak dwie wolne ręce to podstawa. Po skończonej robocie, gdy wisiałem jeszcze 20 metrów nad ziemią Ted tylko zażartował:
– Obiecujesz, że będziesz grzeczny?
Z uśmiechem na ustach zjechałem na dół po czym wziąłem się za polerowanie beczek (takich cosiów co trzymają śruby z dwóch stron). Praca wydawała mi się niepotrzebna, tym bardziej, że Ted tak powiedział, ale Jenny się upierała wiec nie mając lepszych planów na dzień zrobiłem o co prosiła, później odwiozłem Teda i Jenny na motorówce „do miasta” i oczekiwałem na Sylwię. Po paru godzinach czekania ruszyłem poszukać Polaka na mieście. Tutaj też znalazło się miejsce na rozczarowanie. Polaka nie było, za to cała Gibraltarska społeczność nosiła dumne biało-czerwone stroje (czyli barwy Gibraltarskiej flagi) oraz Brytyjskie i Gibraltarskie flagi. Na niektórych koszulkach znalazło się miejsce na dumny napis „Gibraltar i Falklandy są Brytyjskie!”. Jest to pierwsze święto, podczas mojej obecności tutaj, które ożywiło miasto.
Ja za to byłem kompletnie padnięty. Nie wiem od czego, ale czułem się jakby stał za mną dementor i wysysał ze mnie życie.
Siadłem więc w McDonaldsie i przeglądałem internet. Przywitanie z Polakiem było nietypowe, gdyż wziął mój telefon. Moja reakcja nie mogła być inna niż uruchomienie mechanizmów obronnych. Krótko po tym, zdając sobie sprawę co się dzieje, z uśmiechem na ustach powróciłem do swoich czynności.
***
Wieczorem zjedliśmy pajella, czyli ryż z warzywami i owocami morza. Tym razem krewetki były całe, więc z lekkim zniesmaczeniem musiałem je obierać.
– Patrz Patryk. Najpierw odrywasz głowę, później wyrywasz nóżki, a na końcu ściągasz skorupkę – uczył mnie Ted.
Podczas gdy ja zdążyłem obrać sobie jedną, Ted i Jenny kończyli jeść wszystkie owoce morza jakie były. Pajella przypominała mi obiad, który postawił mi Hiszpan w drodze z Elche do Leidy. Nie jest zły, jest dobry, ale moje kubki smakowe nie wytrzymały by takiej diety na codzień.
Chwilę po uczcie wpadła Sylvia i przeprosiła, że nie popłynęliśmy dziś. Tłumaczyła, że właściciel łodzi, na której jest, ma różne humory i czasem pozwala a czasem nie. Nie chcąc tracić wieczoru wyskoczyłem poszukać kogoś Polskiego do pogadania (na Gibraltar miała dojechać kolejna Polka), ale na plaży nikogo znajomego nie znalazłem. Byłem za to świadkiem sztucznych ogni z okazji dni Gibraltaru.
Niedziela (11.09)
Co takiego działo się tego dnia? Kompletnie nic. Rankiem dostałem informację, że jest niedziela i dziś nie pracujemy. Wykorzystałem ten czas na internetowe sprawy, czytanie książki i pisanie bloga. Po tych czynnościach poskładaliśmy „water maker” czyli urządzenie do odsalania wody i powróciłem znowu do poprzednich czynności.
Sylvia stała się naszym stałym bywalcem, więc pojawiła się u nas znowu na obiedzie, po którym ja ulotniłem się do znajomych.
Spali bez plecaków okryci kocami. Widząc nieśpiącego Iszama (Marokańczyka) przywitałem się z nim. W tym samym czasie usłyszałem zza pleców polskie pozdrowienie z ust Węgra. Zostawili plecaki w piekarni u innego Marokańczyka, a gdy już wrócili piekarnia była zamknięta. Zostali z niczym. Bez plecaków, bez ciepłych śpiworów (a noce przy nocnym wiaterku są zimne) i bez jedzenia.
– Jeśli czegoś potrzebujesz to powiedz, spróbuję załatwić – powiedziałem do Węgra.
– Nie. Na szczęście Iszam dał nam koce. Choć… Jakbyś miał coś do jedzenia to bym się ucieszył.
– Niestety nie mogę zabierać jedzenia z łodzi i roznosić. To byłoby bardzo nie w porządku w stosunku do moich dobroczyńców. Ale jak potrzebujesz czegoś ciepłego czy cokolwiek co mam i mogę dać, to ci dam.
Chwilę później uświadomiłem sobie, że przecież mam parę konserw, które nazbierałem po drodze. Skoczyłem więc na łódź i wyciągnąłem co mam. Reakcja na mielonkę była jedna „ochyda”, ale za to wziął śledzie.
Podczas gdy my sobie rozmawialiśmy przechodził jakiś koleś z plecakiem. Zagadałem do niego i okazało się, że to kolejny Polak ale ten nie planuje przedostać się do Ameryki tylko zaraz z rana ucieka dalej. Porozmawialiśmy tak do drugiej w nocy po czym rozeszliśmy się w swoje strony…
Leave a comment