Deszcz ustał ale była już 18. To znaczyło, że mam niewiele czasu na autostop a trzeba jeszcze znaleźć dobre miejsce do spania. Znów wybrałem pociąg*. Dojechałem do Tatrzańskiej Polanki i zmarznięty szukałem dobrych miejsc na nocleg. Wybrałem hotel. Był tak nowy, że nawet brakowało mu okien i drzwi. Te zastąpione były folią i zabite deskami jednak jedno okno pozostawało otwarte. Przeczekałem aż się ściemni i nieco wystrachany, że jakiś cygan przyjdzie w nocy, poszedłem spać.
Możecie się śmiać, ale Cyganie stanowią prawie 10% społeczeństwa na Słowacji. Da się to zauważyć głównie w parkach gdy idziecie na wylotówkę by łapać stopa. Hordy Romów siedzący w parkach i robiący nic czy też śpiący pod mostami to normalka. Nie od dziś wiadomo, że jest to jedna z wielu grup etnicznych potrafiąca zebrać swoje siły w ciągu minuty i ruszyć w stronę osoby uznanej przez nich za nieprzyjaciela. I nie zapytają kulturalnie jak Polscy dresi czy masz jakiś problem tylko od razu przejdą do jego rozwiązywania.
Może brzmię ksenofobicznie, ale taka prawda. Nie mówię tego bo tak mi się widzi, tylko dlatego, że rozmawiałem z kilkoma Słowakami na temat tego problemu. Z resztą internet grzmiał ostatnio od podobnej akcji w Polsce. Wiadomo, że w tej grupie etnicznej są dobrzy i praworządni ludzie ale zawsze najbardziej widać tych co nic nie robią lub co robią złe rzeczy, a jeśli takich jest mnóstwo na ulicach to trzeba mieć się na baczności.
***
Rankiem wyszedłem na szlak. Minął mnie mały busik jadący do Śląskiego Domu (bardzo odpicowanego hotelu na szlaku). Wchodząc o godzinie 6 na szlak myślałem, że jestem pierwszy. To jednak zderzyło się z rzeczywistością gdy po dwóch godzinach mijałem ludzi na ostatnim podejściu na Polski Grzebień, ale o tym za chwilę. Tymczasem drodze do hotelu towarzyszył dosyć mokry szlak. Woda postanowiła zrobić sobie z niego koryto rzeczne. Było zimno a nie widziało mi się chodzenie w mokrych butach. Uzupełniłem sobie wodę w hotelu i zjadłem szybkie śniadanie. Po drodze mijałem kozy i świstaki uciekające przede mną. Mroźny wiatr turlał się z Gerlachu a ja parłem przed siebie podziwiając widoki i gubiąc szlak.
Wszedłem na luźne kamienie i coś zaczęło mi śmierdzieć. Szlak już dawno przestał mieć ułożone kamienie, ale wtedy przynajmniej widniał znaczek a teraz nie umiałem go znaleźć. Po chwili rozglądania się znalazłem i wszedłem na ładnie już ułożone kamienie.
Było to ostatnie podejście na Polski Grzebień. Przy łańcuchach przyszło mi wyprzedzić dwójkę Polaków a na szczycie (o ile przełęcz można nazwać szczytem) spotkać kolejnych trzech. Chcieli iść na Małą Wysoką ale z powodu chmur odpuścili sobie. Ja chciałem zrealizować swój plan i ruszyłem w stronę żółtego szlaku. Ten nie należał do łatwych. Ładne i fikuśne kształty skał wyłaniały się zza mgły a szlak robił się coraz stromszy. Im bliżej byłem szczytu tym więcej śniegu pojawiało się pod moimi butami.
Zacząłem nagrywać film swoją kamerką i spostrzegłem, że nieco wyżej jest jakaś osoba.
- Jak tam na szczycie? Warto? – zapytałem będąc niemalże pewnym, że osobnik schodzi już ze szczytu.
- Idą, idą! – odpowiedział nie na temat a ja zasmucony, że jeszczcze więcej ludzi tam będzie powtórzyłem pytanie.
- Ale jakie są tam warunki?
- Nie słyszę – jego głos próbował przedrzeć się przez mroźny wiatr. Właściwie koleś stał w poziomie jakiś metr może dwa ode mnie ale w pionie miał z 10 metrów.
- Warunki. Jakie są na szczycie?
- Dopiero wchodzę! – odpowiedział – Co pan powie o szlaku? – zapytał kręcąc kamerką.
- Jest w porządku. Wymagający i trzeba być ostrożnym ale podoba mi się – odpowiedziałem źle rozumiejąc jego pytanie.
- A co pan powie o śniegu?
- Jest! – odpowiedziałem jednym z moich głupich oklepanych tekstów i po chwili kontynuowałem – Miejscami ślisko. Ja jeszcze bez rękawiczek więc daje popalić szczególnie na łańcuchach.
- Dobrze, dziękuję – odpowiedział ucieszony materiałem do swojej telewizji.
Dla mnie śnieg w wysokich górach w sierpniu nie stanowił zaskoczenia. Tym bardziej, że od paru dni obserwowałem pogodę i spodziewałem się mrozów. Zdziwiłbym się gdyby na szczycie faktycznie nasypało parenaście centymetrów śniegu i bez raków nie mógłbym iść. Obserwowałem pogodę głównie pod względem burz gdyż te w porze letniej są najniebezpieczniejsze w górach i deszczów (gdyż te sprawiają, że jest po prostu nieprzyjemnie i przy okazji ślisko). Oczywiście można jeszcze ujechać na lodzie lub śniegu, ale nie przewidzimy drogi pioruna za to możemy zdecydować czy trzema punktami podparcia wspinamy się na górę czy lekkomyślnie tylko jednym. (Napisał Patryk, który jest w trakcie montowania filmu gdzie w jednej ręce trzyma kamerkę a w drugiej zaślepkę z obiektywu.)
Zacząłem temat bezpieczeństwa w górach i aż chciałbym go dokończyć, bo może nas zabić nawet złamana noga, ale odpuszczę sobie te rozważania w tym miejscu. Po prostu trzeba mieć respekt do gór i być przygotowanym bo życie ma się jedno a ktoś musi opowiadać moim wnukom o moich podbojach świata. Szczególnie jak wychodzę na szlak wcześnie rano i jestem sam.
Oznakowanie szlaku bawiło się ze mną w kotka i myszkę. Raz za mgłą, raz za śniegiem a raz za moją spostrzegawczością. Po lewej stronie miałem pionową ścianę a z prawej pochylone ale równie niebezpieczne zbocze.
Szczęśliwie dotarłem na szczyt i oczekiwałem na Słowaka. Ten poruszał się znacznie wolniej niż ja. Trwało to na tyle długo, że zacząłem się zastanawiać czy nie zejść niżej i sprawdzić czy wszystko z nim okej, ale w końcu jego sylwetka wyłoniła się z mgły. Poprosiłem go o zdjęcie i zacząłem jeść drugie śniadanie.
- Myśli pan, że będą jakieś widoki? – zapytałem niemalże pewny, że odpowiedź będzie negatywna.
- Chmury się obniżą. Jeszcze pół godziny – odpowiedział ku mojemu zdziwieniu i faktycznie pół godziny później zaczął się spektakl składanych obrazków.
Czasem ukazał się Gerlach, czasem Staroleśny Szczyt, a czasem dolina gdzie prowadził mój szlak na Rohatkę.
- Patrz. Będzie widmo! – powiedział i stanął obok mnie z kamerką.
Miał na myśli widmo brockenu lub inaczej zwane mamidło górskie. Od razu na myśl przyszła mi jeżąca włosy na głowie legenda. Mówi ona, że gdy ktoś raz zobaczył widmo umrze w górach. Nie jestem przesądny ale w każdym jest ziarnko prawdy. Ludzie od wieków starali się wyjaśniać różne zjawiska w taki sposób w jaki mogli. Dopiero teraz nauka weryfikuje wiele legend i przesądów, ale zwykle nie zaprzecza faktu, że w każdej znajdziemy owo ziarenko. Małe bo małe ale ziarenko. Śnieg, miejscami ślisko, mgła, słaba (choć dostateczna) widoczność, strome skały i szlak biegnący częściowo wzdłuż grani. Tak wyglądała tego dnia droga na tę górę. Przy dosyć dużej nieuwadze i rozkojarzeniu mogłaby skończyć się źle.
Legenda głosi również, że mroczna przyszłość zostanie odczarowana gdy ujrzy się je trzy razy. Na górze ujrzałem to dwa razy więc przede mną trzeci.
Proszę nie uznawać tego za dramatyzowanie. Warunki panujące na szlaku w skali 1-5 oceniłbym na mocną 3 lub nawet 3,5. Te półtora punkta mniej idzie na poświęcenie uwagi co i jak robimy by głupim błędem nie przekreślić swoich kolejnych marzeń. Z resztą poniżej lini chmur szlak wyglądał jak każdego innego letniego dnia. Tylko mroźny wiatr czasem przywiał.
Schodząc chciałem nagrać pewien odcinek trasy. Postawiłem kamerkę na kamieniu. Wiedziałem, że niepewnie stała… ale stała. Nie przewidziałem tylko, że podmuch wiatru może zachwiać nią na tyle, że wzbije się w przestworza. No i… Spadła. Zaczęła odbijać się od kamieni. W mej głowie była tylko modlitwa by nie odskoczyła w bok kończąc na pionowej ścianie gdzie szukałbym jej na kolejnym odcinku trasy 300 metrów niżej. Na szczęście zatrzymała się pięć metrów niżej na nieco mniej stromym odcinku. Odsapnąłem z ulgą i poleciałem zobaczyć co z niej zostało. Niestety obiektyw odbił się od kamienia, który zostawił pokaźny odcisk. Ten, jak się później okazało nie wpłynął na obraz co jest dziwne bo znajduje się bardzo blisko środka.
Dalej zaczęło mnie jarać ostatnie bardziej wymagające tego dnia podejście na Rohatkę. Lubię takie wyzwania i w Ameryce Południowej nie raz wspinałem się po podobnych skałach. Z tą różnicą, że bez łańcuchów czy klamr. I nie dlatego, że chciałem się tak powspinać tylko dlatego, że chciałem dotrzeć do jakiegoś punktu a innej drogi nie było. (Albo była tylko musiałbym się wrócić i iść na około.) Czasem po takich przejściach musieli wspinać się codziennie miejscowi. …Z dziećmi czy bagażami zawiniętymi w ich plecakowe worki. Ale wróćmy do tej wyprawy. Szlak z powbijanymi prętami zaczął powoli schodzić do poziomej doliny. Oglądając wodospady zakończyłem szlak. Korzystając ze schroniskowego gniazdka i internetu analizowałem tysiące prognoz na następny dzień. Chciałem wejść na Rysy a ta góra zawsze była dla mnie legendą.
Wiecie jak to jest. Rodzice nie wezmą dziecka bo wysoko i może się zabić i potem człowiek rośnie w myśli “niebezpieczna”, “nieosiągalna”. Padający śnieg przy wspinaniu się na Rohatkę mógł również spaść na Rysach a wtedy byłoby niebezpiecznie – i jak się dowiedziałem dzień później, faktycznie spadł. Podobno znacznie więcej niż to co delikatnie napruszyło mi na ramiona na Rohatce.
***
Po powrocie do miasta musiałem zjeść coś porządniejszego niż chleb z czekoladą więc zacząłem szukać jakiejś knajpy.
- Niemiec? Anglik? – ekspedient zaczął mówić do mnie.
- Polak – odpowiedziałem z szyderczym uśmiechem na ustach a na myśl przyszła mi Ameryka Południowa gdzie nie dało się odpędzić od takich naganiaczy.
- Flaczki, grochowa, barszcz…. – zaczął wymieniać co mają w menu.
- Na razie dziękuję – odpowiedziałem gdy skończył i poszedłem szukać czegoś taniej. To jednak nie wyszło więc wróciłem i zamówiłem w tej knajpie obiad. Nie napełniło to mojego brzucha i za 16 złotych spodziewałem się bardziej obfitego obiadu, ale takie jest życie w turystycznych miejscach.
Dojechałem pociągiem do Szczyrbskiego Jeziora gdzie znowu zacząłem szukać noclegu. Tym razem był opuszczony hotel. Zachęcał z daleka jednak po podejściu bliżej okazało się, że wokoło jest pełno szkła, w środku huczy od kapiącej wody, ściany są popękane i jakby tego było mało jedna ze ścian zewnętrznych była odchylona od pionu (a może to złudzenie optyczne od całodziennego patrzenia na szlak..). Do tego zaczęły pokazywać się obrazy w mojej głowie z różnego rodzaju śmieciowych filmów, których nie lubię oglądać ale jakimś cudem obejrzałem. Pomyślałem o namiocie niedaleko ale zasłonięta gałęziami niemała dziura powstrzymała mnie od eksplorowania tego terenu. Na wjeździe była wiata. Problemem były tylko projekcje w mojej głowie. Te kurczowo trzymały się pozostałości guzów na mojej czaszce. Ostatecznie znalazłem miejsce w zamkniętym barze w centrum i tam spędziłem spokojną noc.
***
Ranek przywitał mnie tylko 5 stopniami na plusie. Idąc przez 2 godziny ze Szczyrbskiego Jeziora do Chaty Pod rysami mijałem całkiem sporo ludzi. Jednego człowieka jednak nie mogłem minąć…
Idzie czerwony szlak i nagle się rozbiega. Patrzę: na jednym idzie człowiek z wielką beczką na plecach. Zaopatrzenie do schroniska – myślę sobie. Wchodzę nieco wyżej by więcej zobaczyć i patrzę na mapę.
Szlak czerwony idzie jakoś bardzo naokoło a ten, na którym stoję idzie prosto. Choć tam w oddali jest jakiś wodospad i nie bardzo widać przejście to może jest to jakoś inaczej rozwiązane. Gdy zacząłem rozważać opcje usłyszałem głos dobiegający z góry:
- Kaj leziesz!? – powiedział człowiek uniesionym głosem z wielką beczką na plecach.
- Na Rysy.
- Tam jest szlak turystyczny! – powiedział wskazując ręką na trasę.
- A tutaj nie ma? – dopytałem nie bardzo wiedząc dlaczego kieruje mnie na tamten skoro ten wydaje się być krótszy. Odpowiedź jaką się doczekałem mroziła krew w żyłach bardziej niż temperatura tam panująca. Odpowiedzią był wyrzucony kamień w moją stronę.
- TAM JEST SZLAK TURYSTYCZNY!! – Powtórzył zabierając się za rzucenie kolejnego kamienia.
Usłusznie zszedłem te trzy metry niżej i wróciłem na szlak. Kamienie to dosyć ciężkie argumenty. Co z tego, że są proste do obalenia jeśli obala je osoba w nas rzucająca. Koleś jeszcze wiele godzin siedział mi w głowie. Wydawał się być doświadczonym taternikiem. Po pierwsze wnosił coś na górę – myślałem, że jedzenie do schroniska, ale tego nie jestem pewny. Po drugie miał czerwony polar wyglądający jak polar GOPRu. Po trzecie był osiwiały. Osiwiały człowiek u stóp Rys brzmi jak stary wyjadacz co niejedną górę ma za sobą a mimo to głupi. Kto wśród ścieżki biegnącej przez luźne kamienie rzuca jednym z nich w turystę będącego poniżej? Może mnie źle zrozumiał i się wkurzył (mówił po słowacku a ja po polsku) ale mimo wszystko powinien sobie darować. Dobrze, że ze swoim tempem nie podszedłem pod niego zanim mnie zauważył bo jeszcze by mnie zepchał z tej góry…
Dotarłem do schroniska “Chata pod Rysami” i zacząłem jeść posiłek. Gdy okulary przestały być zaparowane zauważyłem pełno znaków “NO PICNIC” lub “Prosimy nie jeść własnego jedzenia w schronisku”. Wziąłem ciepłe kakao i czekałem na lepszą pogodę. Ta jednak zdawała się nie polepszać a krążyły pogłoski o deszczu. Deszcz plus zimno plus mroźny wiatr równa się śnieg, grad lub po prostu lód. Wziąłem się za rozwiązywanie tego równania.
Nie mógłbym pozwolić sobie na schodzenie z Rys po Polskiej stronie po deszczu w temperaturze około zerowej. Rozmowy z ludźmi zawsze dawały jedną odpowiedź: “Polskie zejście jest bardzo niebezpieczne” lub “Lepiej wejść Polską stroną a zejść Słowacką”. Bałem się, że w panujących warunkach nikt nie będzie wchodził z Polski a tym samym będę zdany na siebie. Góra, która w mojej głowie była w szufladzce “niedostępna” oraz “niebezpieczna” działała na wyobraźnię. Moje przepytywania trwały w najlepsze a przewodnik niemieckiej grupy, mimo ogromnej wiedzy nie odradzał schodzenia tą stroną.
- Od Szczyrbskiego idziesz? – zapytał przewodnik jakiejś grupy.
- Tak.
- I ile czasu zajęło?
- Hmm… idę od szóstej.
- Dwie godzinki.
- No.. 2,15 – doprecyzowałem – Wchodził pan od strony Polskiej?
- Nie. Tylko Słowacka.
- A… Jak jest na szczycie? Bo chciałem zejść Polską stroną.
- Wczoraj niewielu ludzi porywało się na wejście od strony Polskiej. Sypało śniegiem a trasa była oblodzona. Ale dziś.. Dziś jest lepiej. Miejscami może być jeszcze lód i śnieg. Bądź ostrożny! – przykazał.
Do schroniska dotarli też Polacy spotkani na trasie. Zaproponowali, że gdybym nie zdecydował się schodzić stroną Polską tylko znowu na Słowację to mogą mnie wziąć “autostopem” do Krakowa. Propozycja brzmiała bardzo kusząco jednak w mojej głowie pobrzmiewały słowa “chcę poznać Polski szlak”.
Po godzinie zbierania sił zacząłem wspinaczkę na najwyższy Polski szczyt. Droga miejscami była śliska, czasem bliżej jej było do pionu niż do poziomu ale ogólnie była w porządku. Wejście na Rohatkę od strony Polskiego Grzebienia zdaje się być gorsze. Czerwone znaczki bardzo dobrze zaznaczały miejsca, koło których należy iść by trafić na szczyt.
Dotarłem na wysokość 2599mnpm. Dookoła panowała mgła a widok na Słowackie Rysy (2503mnpm) był bardzo mizerny. Właściwie widać było tylko zarys góry. Na szczycie byłem sam przez pierwsze pięć minut. Wkrótce dotarli Polacy, co proponowali mi przejazd do Krakowa. Chcieli wejść również na Słowackie Rysy jednak przez mgłę nie było za bardzo widać jak zaatakować górę a wytyczonego szlaku na ten szczyt nie ma. Z perspektywy z jakiej patrzyłem nie wydawało się być bezpiecznie. Uznałem, że nie ryzykuję. Poczęstowany czekoladą i wiśniówką szukałem polskiego szlaku. Choć nie jest on trudny do znalezienia to w panujących tam warunkach ciężko było mi ujrzeć biało-czerwono-białe paski. Tym bardziej, że myślałem, że przechodzi przez szczyt a nie nieco poniżej. Zostawiłem plecak na szczycie i poszedłem sprawdzać stan drogi. Ten był dobry. W oddali zobaczyłem sylwetki ludzi. Wdrapałem się znów na szczyt i czekałem na informację.
- Jest dobrze. Tylko ostatnie pięć minut jest śliskie ale poza tym jest w porządku.
Zaraz za nimi zaczęły gromadzić się na górze pielgrzymki turystów. Przepytałem jeszcze kilka osób i uznałem, że warunki są dobre na samotne zejście oraz że od dołu wchodzi sporo ludzi, którzy w razie co będą mogli mi pomóc.
Pożegnałem się, wrzuciłem plecak na plecy i ruszyłem przed siebie. Po drodze mijałem wielu wędrowców.
- Dla mnie gorszy był ten poprzedni łańcuchowy odcinek niż ten – powiedziała jakaś dziewczyna do chłopaka gdy czekałem aż spokojnie przejdą.
- To ma być jeszcze gorzej? – dopytałem widząc bardzo strome zbocze z łańcuchem znijakące w mgle.
- Niee. Tutaj masz chwilę do przejścia. Tam niżej jest prościej tylko znacznie dłużej.
Coraz częściej musiałem robić przystanki. Czas wejścia na Rysy rozpoczął się w najlepsze. Gdy tylko zszedłem poniżej chmur ujrzałem sznur ludzi wędrujących do góry. Najbardziej w oczy rzucała się grupka czerwonych ludzi.
- Pani się nie martwi, ja sobie tu na bok skoczę i poczekam, aż bezpiecznie przejdziecie – powiedziałem do kobiety mającej strach w oczach a w wyobraźni mijankę na łańcuchach.
- Przepraszam, my bardzo wolni jesteśmy – odparła.
- Nie ma sprawy. Tu chodzi o przyjemność a nie o prędkość. Ja mam czas.
- No właśnie gdyby to była przyjemność. My kucharzami jesteśmy.
Nie uwierzyłem jej wtedy. Dopiero podczas pogawędki z którąś z kolei czerwono ubraną osobą z grupy usłyszałem:
- Ale wie pan kim my jesteśmy?
- No jakaś pani wyżej wspominała o kucharzach ale kim państwo są? – odparłem nieśmiało wciąż myśląc, że to jakieś porównanie do ludzi, którzy wolą spędzać czas w domu aniżeli na wyjazdach.
- No właśnie. Jesteśmy kucharzami z całej Polski.
- Na prawdę? – zrobiłem wielkie oczy – A ja myślałem, że pani wyżej żartowała. To co to za akcja jest?
- Bo my charytatywnie wchodzimy.
I tak po dwudziestu minutach czekania lub powolnego przeskakiwania na kolejny łańcuch bo między ludźmi była większa przerwa ruszyłem dalej w dół. Trudność szlaku jak zawsze była wyolbrzymiona przez wyobraźnię, która podsycana plotkami ludzi kręciła niezły film Sci-fi.
***
Nie wiem czy źle stanąłem, czy przez ujechanie na kamieniu czy po prostu był to wynik gromadzący się od trzech dni ale poczułem przeraźliwy i dobrze mi znany ból. To ścięgno Achillesa. Podciągnąłem nogawkę i zobaczyłem opuchliznę. Zakląłem w sercu i próbowałem polepszyć sytuację wsadzając nogę do mroźnej wody. Przez głowę przelatywały mi myśli o strażnikach i ochronie przyrody, ale musiałem zrobić zimny okład. Choć całkowite zerwanie ścięgna nie jest takie proste (mimo, że to już trzeci raz gdy będę cierpiał na ból) to uznałem że wolę płacić mandat i odrobinę poprawić stan nogi niż w najgorszym przypadku wzywać TOPR na pomoc. Zimny okład zadziałał tylko na chwilę. Przy Schronisku znowu poczułem przenikliwy ból. Ten ewidentnie przeszkadzał w chodzeniu. Moje kolejne plany zostały pogrzebane w jednej chwili… Dotarłem do łysej polany i odwiedzając siostrę w Krakowie wróciłem do domu.
PODSUMOWANIE
Jak zawsze wyszło o 7 stron za dużo niż chciałem, ale podsumować wycieczkę muszę. Bieszczady były moim marzeniem odkąd byłem nad zaporą w Solinie. Musiałem zwiedzić te zielono porośnięte dzikie góry. Ostatnio jestem na etapie pokonywania wielu barier. Tutaj wielką barierą były niedźwiedzie, których bałem się przeraźliwie a wyszło jak zwykle – jest względnie bezpiecznie. Druga to ilość chodzenia. Po przejściu pierwszego szlaku byłem padnięty a mimo to zebrałem się by zrobić kolejny. Następnego dnia dodatkowo chodziłem na zakwasach, ale zawziętość nie dawała za wygraną.
Słowacki Raj to kraina, o której przypadkiem dowiedziałem się wyłączając komputer wraz z otwartym FB. To tam wyskoczył mi post ze zdjęciami o tym zakątku a widząc na mapie, że jest blisko postanowiłem i go odwiedzić. Tam pod koniec pierwszej trasy moja noga nie czuła się najlepiej a mimo to ruszyłem w kolejną.
To jeden z moich największych minusów: do przodu. Bez wyluzowania tylko gnam przed siebie jak burza. Jakby miało mi zabraknąć czasu przed śmiercią by zwiedzić świat. Co gorsza, może okazać się to prawdą gdy pewnego dnia, przez nieuwagę, spadnę ze skały bo zbyt mocno się spieszyłem. Mimo to lubię tak “wypoczywać”. Czuję wtedy, że nie straciłem dnia na siedzeniu przed kompem czy myśląc co by tu dziś zrobić. Czuję zew adrenaliny i radości. Czuję dumę (do momentu spotkania pierwszych grubych turystów, którzy w adidasach robią to samo co ja).
Miałem dzień przerwy i na szczęście sytuacja uległa poprawie wiec wszedłem w Tatry. Po pierwszym szlaku wieczorem musiałem zrobić sobie zimny okład i mimo to następnegoo dnia ruszylem na Rysy. Na nic zdały się poprzednie przygody z tą nogą. Niewielu wie, że ostatnio borykałem się ze ścięgnem przez… 4 miesiące. O mały włos, musiałbym odpuścić wielką podróż życia a mimo to ruszyłem na Rysy. Dziś – drugi dzień po powrocie (choć Wy będziecie to czytać jak się odleży) – ścięgno ma się dobrze i wszystko wygląda na to, że za tydzień znów będę mógł śmigać.
Dodatkowo czułem nowy ból w udzie, który nasilił się od Schroniska przy Morskim Oku. Nie wiem co to. Czułem tak jakby jeden sznurek mięśni wysiadał i informował mnie o tym kłującym bólem ale wtedy już nie miałem wyjścia – musiałem iść te ostatnie 9 kilometrów do Łysej Polany.
Pokonałem siebie ryzykując zdrowie. Wyciągam wnioski ale jak zawsze w pogoni za przygodą znów się do nich nie zastosuję… Mimo to czuję, że żyję a radość z wyprawy jest przeogromna. I wiecie co? Jak to powiedział mój szwagier: “Pat przeżywa swoje zakochanie w Tatrach”. Już nie umiem doczekać się kolejnej wycieczki na jeden z wymagających szlaków Tatrzańskich. Tatrzańskie przygody czas zacząć.
Przypisy:
* Cena pociągu ze Spiskiej Nowej Wsi do Popradu to koszt 1,38 euro. Przemieszczanie się po Tatrach pociągiem to zwykle koszt 1,5 euro jednak można zapłacić mniej jeśli dystans jest odpowiednio krótki lub można zapłacić maksymalnie 2 euro jeśli dystans jest bardzo długi. Ja z Popradu do Tatrzańskiej Polanki oraz z “Tatry Wysokie Stary Smokowiec” do Szczyrbskiego Jeziora zapłaciłem owe 1,5 euro.
Leave a comment