#13 Tonąca łódź i „macie zdjęcie?” oraz pierwszy raz na Czarnym Lądzie! (I tym samym pierwszy jachtostopowy rejs) (30.09-4.09)

Na wstępie chciałbym Was przeprosić za ten wpis. Wydaje mi się taki nijaki. Niestety życie na łodzi przybrało nieco tempa i nie miałem czasu go porządnie dopracować. Obiecuję że następnym razem będzie lepiej!

Kolejne dni nabierają rutynowego trybu życia. Cały wyjazd opóźnia się z jednego prostego powodu: systemu nawigacyjnego. Ted zamówił system, który potrzebuje mieć na oceanie. Pokazuje on między innymi inne łodzie i statki, ich prędkość i kierunek. Do tego spełnia funkcję autopilota.

Poczta po raz kolejny nie przyszła a my czekaliśmy. Rankiem po śniadaniu Ted gdzieś wyszedł. W tym samym czasie przybyła do portu łódź. Duża łódź z bardzo długim kilem (tym długim wystającym czymś co łodzie mają pod sobą). Mieli sterowanie strumieniowe (to znaczy, że poza sterowaniem płetwą sterową, która działa tylko jak jest się w ruchu, mogli obracać dziobem łodzi w lewo i w prawo stojąc w miejscu; znacznie zwiększa to manewrowość łodzi w ciasnych miejscach) i mimo to mieli ogromne problemy z zaparkowaniem. Wszystko przez ten długi kil. Płytkie wody w porcie w połączeniu z linami cumowniczymi, które opisywałem w poprzednim poście sprawiały, że łódź cały czas zahaczała o te liny.

– Hej! Elixir! – Elixir to nazwa naszej łodzi – Potrzebuję, żebyście przeparkowali się w to miejsce! Teraz! – powiedział gościu z obsługi mariny.
– Nie ma kapitana na łodzi. Nie mogę tego zrobić – odpowiedziałem lekko zmieszany. W końcu to nie moja łódź i nie mogę sobie tak od tak robić co mi się podoba. Później znowu zawołali. Pierw poprosili o poluzowanie naszej cumy, ponieważ kil haczy. Byłem na miejscu ale sam nie mogłem tego zrobić. Nie dlatego, ze nie potrafiłem. Dlatego, że to nie moja łódź! Na szczęście Jenny była przy tym i pozwoliła mi to zrobić. Po zakończonym manewrze wszyscy wraz z okolicznymi łodziami biliśmy brawo, po czym ja ulotniłem się do swojej roboty.

Gdy ranek się jeszcze nie skończył zacząłem polerowanie. Ranek dla nas zaczyna się o 9 więc zanim zjedliśmy śniadanie była już jedenasta. Nie porobiłem długo. Gdy tylko w południe słońce wyszło zza chmur zrobiło się przeraźliwie gorąco, dlatego skończyłem i ruszyłem do biblioteki po „internetowe obowiązki”, jak zwykła mówić Jenny. Po drodze jak zwykle Derick (australijski żeglarz) zaczepił mnie i chwilę pogadaliśmy.

Z  biblioteki wracałem w pośpiechu, ponieważ chciałem zdążyć dokończyć polerowanie tego dnia. Gdy wróciłem na jacht Ted i Jenny mieli gości. Brytyjskich gości, którym rano pomagaliśmy. Rozmowa kręciła się do późna a gdy chciałem dokończyć polerowanie, póki słońce jeszcze nie schowało się za horyzontem usłyszałem: „Jest wieczór. Wieczór to czas odpoczynku a nie pracy.”

Przystałem na tę opcję ale było mi niezręcznie, ponieważ chciałem to tego dnia skończyć. Przy rozmowach nie obyło się od standardowych pytań:

– Skąd jesteś?
– Z Polski.
– Z Polski!? Znam paru Polaków i nie masz akcentu jak oni. Nie wierzę ci! – Powiedziała żartobliwie Brytyjka. Chwilę później kiedy bardzo ekspresywnie opowiadałem rzekła:
– Okej. Teraz wierzę, że jesteś z Polski.

To zabawne, jak przy krótkich rozmowach da się ukryć swoje pochodzenie. Nie piszę tego dlatego, że lubię się ukrywać. Wręcz przeciwnie – jestem dumny z bycia Polakiem, ale kiedy mam zamienić z kimś parę podstawowych i dobrze wyćwiczonych zdań nie mam problemów i ludzie myślą, że jestem z anglojęzycznych krajów (to dziwne bo zawsze wydawało mi się inaczej). Problemy pojawiają się kiedy trzeba poskładać trudniejsze zdania. Zrobię to, ale wtedy wychodzi moja Polska tożsamość.

***

Brytyjczycy opowiedzieli też swoją historię. Historię utraty wszystkiego.

Akcja działa się na Karaibach. Nagle ich łódź stanęła w miejscu. Stanęła w miejscu po czym cofnęła się w tył i zaczęła bardzo szybko tonąć. Tonąć przez jakiś głupi kontener! Nie mieli wyboru, trzeba było uciekać. Wyciągnęli tratwę ratunkową. Bardzo szybko zorientowali się, że nie jest to dobry pomysł, więc szybko wyciągnęli mały ponton z silnikiem. Nie mieli dużo roboty, wystarczyło odwiązać ją ponieważ łódź była już prawie pod wodą. Nie mieli nic. Nic poza pontonem. Nie mieli czasu na szukanie kart kredytowych i nie mieli czasu na zbieranie paszportów. Wszystko działo się tak szybko. Jedyne co mieli to łódź wysyłającą automatyczny sygnał z radiopławy i race dymne.

Byli bardzo daleko od czegokolwiek, więc musieli liczyć na cud. Po wielu godzinach wyczekiwania zobaczyli światło na horyzoncie. Puścili racę i udało się. Łódź przybyła po nich.

Myślicie, że byli uratowani? Nie. To dopiero początek przygód. Po odstawieniu ich na brzeg od razu trafili do aresztu za brak dokumentów. Nie mogli wykupić sobie deportacji ani z nikim skontaktować, ponieważ nie mieli nic. Wszystko utonęło.

Po walce z lokalnymi władzami i wyjściu na wolność spróbowali odzyskać pieniądze. Co powiedział ubezpieczyciel?
„A macie zdjęcie?”

Oczywiście, że nie mieli. Zdjęcie to ostatnia rzecz, o której myśli człowiek ratując swój tyłek! (No chyba, że jest się mną o czym pisałem przy okazji wyprawy nad Bałtyk.) Stracili wszystko co mieli, stracili swój dom, borykali się z problemami imigracyjnymi i do tego nie dostali zwrotu z ubezpieczenia bo nie mieli zdjęcia tonącego jachtu… Przerażające. Ale teraz mają się dobrze i wspominają to z uśmiechem.

***

Następny dzień zacząłem od polerowania. W tym czasie Jenny kupowała ubezpieczenie na łódź. Po polerowaniu pomagałem w innych przyłodziowych rzeczach – jak montowanie kosza na tratwę ratunkową na rufie łodzi. Po skończonej pracy rutynowo ruszyłem do biblioteki.

Mój telefon ostatnimi czasy zaczął strasznie zamulać. Byłem bardzo zirytowany tą sytuacją co wzbudzało tylko moją tęsknotę do starego telefonu. Postanowiłem sformatować moją kartę microSD i przenieść na nią moje aplikacje, ponieważ po zainstalowaniu paru aplikacji na pamięci wewnętrznej telefon buczał, że nie ma miejsca. Oczywiście mapy i pamięciożerne rzeczy miałem na karcie. Na telefonie były tylko „suche” aplikacje. To niesamowite, jak mając 8gb pamięci wewnętrznej telefonu ma się tak naprawdę nic.

Udało się to. Po kilkukrotnym ściąganiu map z Ameryki Południowej, ponieważ nie wiedzieć czemu same się usuwały, doprowadziłem telefon do porządku. Mulił dalej, ale przynajmniej nie buczał, że ma mało miejsca. Cale szczęście, dzień później przyspieszył i mam nadzieję, że utrzyma się to przez długi czas.

Wróciłem na łódź, gdzie zostałem przywitany dwoma wielkimi paczkami. Poczta przyszła! Ted był bardzo zadowolony. Z resztą jak my wszyscy bo oznaczało to, że wkrótce ruszymy na Kanary. Nic bardziej mylnego…. Jest ponad tydzień później kiedy piszę ten wpis i dalej nie wyruszyliśmy.

Zjedliśmy kurczakowy obiad i Ted powiedział mi o IRIDIUM. Jest to system łączności satelitarnej, dzięki której można dzwonić, wysyłać smsy, wchodzić na internet, pobierać pogodę i śledzić drogę łodzi będąc w domku. Ted i Jenny mają wykupiony pakiet na pogodę, darmowe smsy i tracking. Po instruktażu postanowiłem pójść na spacer do miasta. W drodze powrotnej zauważyłem Lwa. Bardzo wystraszonego lwa. Nigdy nie zwracałem uwagi na ten posąg, ale w tym mrocznym oświetleniu lew wydawał się być bardzo przestraszony. Kładąc się spać bardzo późno, kiedy wszyscy już spali, postanowiłem napisać smsa rodzicom. Sms został wysłany a ja chciałem sprawdzić jeszcze pozostałe możliwości aplikacji.
Znajduje się w niej przycisk „track”. Klikając w niego chciałem zobaczyć jak działa tracking. Niestety wyskoczyło okienko pokazujące jak wiele satelit jest teraz nad nami, nasza długość i szerokość geograficzna i inne nawigacyjne pierdoły, ale nigdzie nie umiałem znaleźć naszej drogi. Kliknąłem więc w przycisk „quick track”. I wtedy się zaczęło.

Pip, pip, pip…. Pipający dźwięk wydobywający się z telefonu. Co gorsza nie był to mój telefon a telefon Teda pozostawiony w mesie (salonie). Obudził ich a ja wraz z ich pobudką chciałem zapaść się pod ziemię. Tą na dnie oceanu. Na szczęście Ted tylko wyszedł z pokoju, wyłączył to i poszedł spać dalej.


***

Następny dzień był dniem nic nierobienia. Byłem naprawdę bardzo bardzo senny i niewiele zrobiłem. Wszyscy tacy byli. Wieczorem po przyjściu z biblioteki i zjedzeniu obiadu mogliśmy usłyszeć muzykę ze sceny obok. Była godzina 22 a oni dopiero o tej godzinie odpalali konsole by sprawdzić jak działa sprzęt…. Mi takie rzeczy nie przeszkadzają, ale jest to nieco dziwne, bo w Polsce o tej porze zwykle kończą się bisy w tego typu przymiastowych koncertach a tutaj dopiero rozkręcali dźwięk na maksa.

***

Kolejny dzień był dniem zakupów. Nic mnie tak nie męczy jak zakupy. Mogę przerzucić parę ton węgla. Mogę kopać w ziemi cały dzień, ale i tak najbardziej zmęczony będę po dwugodzinnym staniu w sklepie i pomaganiu w zakupach. Nie ważne czy są to wielkie zakupy spożywcze w markecie czy zakupy w sklepie odzieżowym (choć to drugie bardziej mnie męczy). Zawsze będę wykończony. Inaczej sprawa wygląda kiedy mam listę i idę kupić coś sam. Wtedy staram się zrobić to szybko i bezboleśnie.

Tego dnia jednak nie mogłem tego zrobić sam. Poszliśmy z Jenny. W dodatku nie znaliśmy sklepu więc wszystko trzeba było szukać. Po drodze natknęliśmy się nawet na „Polską półkę” podobną do tej, którą widziałem na Islandii. Tylko polskie produkty takich marek jak Krakus, Winiary, Grześki, Princessa i tak dalej. I nie były to produkty podpisane po angielsku tylko po polsku. Zawsze mnie zadziwia ukłon takich supermarketów w kierunku naszej mniejszości narodowej. Nie da się ukryć, że rozpełzliśmy się po świecie i w niektórych krajach zamiast „mówisz po angielsku?” można zapytać „mówisz po polsku?”.

…Jest popyt, jest i podaż.

Wracaliśmy z wypełnionym po brzegi wózkiem. Niestety droga nie zawsze była gładka, więc musiałem uważać, żeby szklane rzeczy nie pękły, ale udało się. Zwróciliśmy na siebie uwagę całego miasta ale udało się! Bez zamawiania taksówki.

Później był czas na lunch i pomoc Tedowi w montowaniu systemów (a właściwie w przeciąganiu kabli i montowaniu).

***

Po południu, po drodze do biblioteki, odwiozłem wózek. Dosłownie. Odwiozłem. Użyłem go jako… dużej i nieporęcznej hulajnogi, ale sprawdził się w tym zadaniu doskonale.

Po standardowej czynności internetowej poszedłem poszukać nowych autostopowiczów, ale niestety nikogo nie zastałem. Zastałem za to tabliczkę z napisem „GIBRALTAR” i album ze zdjęciami. Zdjęciami dziewczyn, więc pomyślałem, że są to zdjęcia jakiejś autostopowiczki, ale jak się później okazało – nie.

Po obiedzie standardowo pomogłem pozmywać i pogadałem z Jenny. Takie pogaduchy mamy co wieczór. Gadamy o naszej przeszłości i o naszych planach. Takie tam… pogaduchy.

***

Kolejny dzień rzucił światło na system nawigacji. Coś ruszyło. Ted zaktualizował oprogramowanie i jedyna rzecz, która nie działała to elektroniczny kompas w kokpicie (części jachtu na pokładzie z tyłu  gdzie jest stół i koło sterowe). Chwile później Ted zresetował urządzenie do ustawień fabrycznych i nikłe światełko znikło w ciemnej jaskini.

Następnie przepłynęliśmy do mariny w La Linea, ponieważ od koncertowych prób na Gibraltarze nasza łódź wczuwała się w rytm muzyki i wpadała w ekstazowe wibracje. Chwilę po zacumowaniu przyjechali goście z obsługi mariny:

– Elixir. Nie odebraliście jeszcze hasła z internetu – powiedział pracownik.
– Macie go ze sobą czy muszę iść do biura mariny? – zapytała Jenny.
– Musi pani iść do biura mariny.
– O nie… to jest bardzo daleko.
– Podwieziemy panią!

O wszystkim poinformowała mnie Jenny, ponieważ był to czas kiedy ruszaliśmy w miasto w poszukiwaniu ziemniaków. Wskoczyłem razem z nią do samochodu. Samochodu znanego z pól golfowych. Nigdy takim nie jechałem więc była to dla mnie niemała przygoda. W połowie drogi wzięliśmy jeszcze jedną pasażerkę do samochodu. Sumarycznie była nas piątka. Dotychczas myślałem, że do tego samochodu zmieszczą się tylko 2 osoby. Potem dowiedziałem się o tylnych siedzeniach na dwie osoby, a potem gościu siadł na… czymś co w normalnym samochodzie byłoby deską rozdzielczą. I w taki sposób zmieściliśmy się w piątkę do małego golfowego samochodu.

Spacer był dość długi i poszukiwania Mercadony trochę potrwały. Po drodze przystanęliśmy z Jenny pooglądać ceremonię ślubu, która jest dość podobna do tej znanej z Polski, ale kompletnie niepodobna do tej, która jest w Nowej Zelandii.

***

Podczas obiadu Jenny zauważyła znajomą poznaną tego dnia, która jechała razem z nami golfowym samochodzikiem.

– I co znalazłaś coś? – zapytała Jenny.
– Nie znalazłam nic.
– To chodź do nas opowiesz co się stało.

Ted tylko pod nosem mruczał „Jenny, nie. Jenny, proszę nie”. Ale po paru minutach rozmowy sam powiedział, że może tę jedną noc u nas przespać, ale później musi zmykać.

Nowa towarzyszka jest od dwóch lat w podróży i przybyła tu z Karaibów zrobić licencje, ponieważ ktoś obiecał jej pracę. Ale! tylko jak będzie miała licencje. Przyjechała więc tutaj i ktoś ją wystawił ze spaniem. Właściwie to ona sama zrezygnowała bo gościu był pijany i podobno istniał cień prawdopodobieństwa, że ją wystawi. Przynajmniej ktoś jej tak powiedział. Reszty historii nie za bardzo pamiętam bo jest trochę zagmatwana. Ktoś miał dwie łodzie w Maroku i tam miała spać, gdzieś miała mieć od poniedziałku kurs, ale zrezygnowała i wzięła gdzieś indziej, ma jakichś przyjaciół ale dopiero od poniedziałku i takie tam… W sumie nie wiem dokładnie jak to w końcu z nią jest a nie chciałem się dopytywać.

Przeszliśmy się wieczorem na spacer dookoła miasta. Nie znałem miasta z tej strony, więc byłem zadowolony ze spaceru. Po tym ona wróciła na łódź a ja poszedłem szukać nowych autostopowych twarzy. Przeszedłem do końca ulicy i nie zauważyłem żadnego backpackera. Jednak wracając usłyszałem charakterystyczny śmiech Polaka.

Podszedłem bliżej i okazało się, że siedzi z czterema ludźmi, którzy bynajmniej nie są tak nawaleni jak on. Były to trzy osoby ze Słowacji i jedna z Polski. Dwóch Słowaków pracuje tutaj do końca swoich wakacji, a trzeci pracuje tutaj jeszcze przez rok a może nawet dwa. Polak jest po prostu na wycieczce i za trzy dni wraca. Pogadaliśmy i pośmialiśmy po czym po cichu wróciłem na łódź.

Niestety cały czas towarzyszyła mi głośna muzyka z Gibraltaru. I nie była to piękna muzyka country, którą słyszałem na próbach. Była to muzyka techno z imprezy obok, która jak widać miała lepsze głośniki. Ale żeby jeszcze o drugiej w nocy grać tak głośno to lekka przesada…

***

Rankiem, gdy wstaliśmy, Sylvia poszła biegać. Ted wyraźnie powiedział Jenny, żeby jej przekazała, że musi zmykać bo chcemy wypływać. Jenny umówiła się z Sylvią, że może zostawić rzeczy i pójść załatwiać sobie nocleg gdzieś indziej.

Gdy ta wróciła okazało się, że musi płynąć do Maroka do przyjaciela.

Ruszyliśmy więc razem w mój pierwszy Jachtostopowy rejs pod żaglami. W międzyczasie wyłoniły się delfiny, które widzieli wszyscy tylko nie ja (ale spokojnie – ja jeszcze będę miał wiele okazji) i łódź podwodna.

– Żegluję od 50 lat. Przepłynąłem wszystkie oceany i pierwszy raz w życiu widzę łódź podwodną! – krzyknął Ted.

Kolejnym nowym doświadczeniem był prąd morski. Wyraźnie zaznaczona linia oddzielająca wodę stojącą od wody prądowej. Wygląda to mniej więcej jak brzeg i delikatnie wzburzone morze w skali 1:100.. Zbliżając się do Afryki co chwilę przepływaliśmy przez chmury mgły. I to bardzo gęstej. Czasem Ted mówił, że za moment blisko nas przepłynie prom pasażerski! I faktycznie przepływał, ale przedtem słyszeliśmy tylko wycie jego silników a później 20 metrów od nas wyłaniał się ogromny prom by chwilę później znów schować się w mgle.

Raz nawet wielki statek towarowy zmienił kurs dla nas. Mnie zawsze uczono, że mimo, iż łodzie poruszające się na żaglach zawsze mają pierwszeństwo przed łodziami motorowymi to i tak trzeba wielkiemu promowi zjechać z drogi. Tutaj było inaczej. Ted po prostu poprosił przez radio, czy statek może zmienić swój kurs, zaznaczając przy tym, że jeśli on nie może to my to zrobimy. Odpowiedź była taka, że statek zmieni swój kurs i faktycznie zmienił.

Przedzierając się przez mgłę czasem widzieliśmy tylko drugie piętro promu ponieważ reszta była pogrążona w mleku, czasem znajdowaliśmy się nawet w dziurze w mgle. To było niesamowite. Pierwszy raz takie cos widziałem. Całej tej mgle towarzyszył mroźny wiatr. W krótkim rękawku nie dało się wystać. Człowiek po prostu zamarzał z zimna.

Był też wywołany sygnał Pan-Pan. Jest to jeden z trzech głównych komunikatów używanych w łączności radiowej. Używa się go między innymi w przypadku potrzeby wezwania pomocy lekarskiej (ale nie na “już”). W tym przypadku był użyty w celu poinformowania innych łodzi o zagrożeniu płynącym z łodzi przerzucającej nielegalnie imigrantów do Europy. Nie chcieliśmy jej spotkać…

***

Po szczęśliwym zakotwiczeniu się w porcie ruszyłem zwiedzać miasto. Mym oczom ukazał się bardzo długi rynek. Bardzo długi jak na rynek i bardzo ładny. Po drodze mijałem kościół więc sprawdziłem kiedy mają mszę. Msza była o 20 więc miałem 2,5 godziny chodzenia. Przy kościele stał zabawny pomnik. Pomnik przypominający członka Ku Klux Klanu trzymającego dzieciaka za rękę. W dzisiejszych czasach bardzo dziwnie to wygląda. Ale jest. Jest wraz z innymi posągami w mieście.

DCIM100MEDIA

 

DCIM100MEDIA

Wychodząc z głównej uliczki wszedłem w jakieś bardzo wąskie i przypominające slamsy domy. Gdzieś zza nich dało się słyszeć dźwięk trąby. Tak jakby ktoś właśnie próbował się czegoś nauczyć ale nie miał sił żeby dmuchać. Okazało się że były to dźwięki z meczetu sprytnie zabudowanego wśród domków. Chciałem wstąpić do środka zobaczyć jak tam jest, ale nie znam się na ich kulturze i jedyne co wiem to to, że powinienem ściągnąć buty przy wejściu. Nie chciałem bezcześcić ich świątyni więc odmówiłem sobie wejścia.

Przede mną rozpościerał się zamek na górze. Postanowiłem, że do niego skoczę. Na górze okazało się, że to teren wojskowy i nici ze zwiedzenia zamku. A tak ładnie się prezentował…

DCIM100MEDIA
Ceuta spowita mgłą a w tle Maroko.

Będąc u jego stóp dostałem smsy witające mnie w Maroku i przedstawiające cennik. Sms za 2 złote, rozmowy do Polski za 7 a do Maroka 10. Co zrobił mój telefon? Odblokował się i wysłał smsa…

Zacząłem okrążać zamek aż w końcu trafiłem na tabliczkę, zza której wyszedłem – Teren wojskowy. Zachować szczególną ostrożność. Ruszyłem przed siebie w nadziei, że nie będę przetrzepany przez przez wojsko. W końcu porobiłem sobie tam niemało zdjęć i niemało filmów.

Idąc wzdłuż muru musiałem przejść koło prywatnego terenu z dość dziurawym płotem. Rozszczekane psy nie dawały mi spokoju, podczas gdy ja tylko się modliłem, żeby nie przeszły przez te dziury. Moją ostateczną nadzieją byłby nóż albo gaz pieprzowy. Na szczęście nie musiałem ich używać.

Zszedłem jakąś wąską ścieżką na całkiem fajny deptak imitujący drewnianą podłogę. Następnie poprowadził mnie do bardzo pięknego parku w tym mieście. I nawet mieli krany do napicia się! I czyste darmowe kible! I nawet zwierzęta w klatkach! Takie jak sarny, jelenie, ptaki i inne takie.

Po wszystkim ruszyłem w stronę kościoła na msze. I nie było by w tym nic fascynującego gdyby nie fakt, że w kościele na każdej kolumnie był wentylator, a msza trwała mniej niż 25 minut. Niedzielna msza. Póki co im bardziej na południe tym krócej. Zobaczymy jak będzie na Kanarach, albo w Argentynie!

 

Po wszystkim wróciłem na łódź i zjadłem meksykański obiad a po nim ruszyliśmy z Sylvią na spacer. Droga prowadziła przez plac zabaw więc nie omieszkałem wskoczyć na zjeżdżalnie i na huśtawkę. Chwilę później zauważyłem, że chłopak będący tam znikł. Powiedziałem to głośno do Sylvi a on wyłonił się z „zamku” i zadowolony rzekł:

– Mówicie po angielsku!
– Mówimy!
– Skąd jesteście.
– Ona z Hiszpanii a ja z Polski. A Ty?
– Urodzony w Maroku, wychowany we Włoszech i mieszkający w Anglii. Co tu robicie?
– Właściwie to spacerujemy. Jesteśmy jachtostopowiczami.
– Co to znaczy?
– Pracujemy na łodzi, w zamian za podwózkę.
– Jak to? Nie wierzę wam. To dziwne. Pierwszy raz o tym słyszę. Opowiedzcie mi o tym.
– Nie ma co opowiadać. Wchodzisz do mariny i pytasz o podwózkę. To tyle.
– Tak po prostu?
– Tak po porostu. Oczywiście jakiekolwiek doświadczenie się przydaje, ale i bez tego można sobie poradzić.
– Mam sporo doświadczenia. Co roku pływam z Włoch do Maroka do rodziny.
– Ale żaglówką?
– No. Taką co można wjechać autem i pójść sobie do pokoju do góry. – w tym momencie trochę się podśmiałem, bo gościu wyraźnie nie zrozumiał czym jest żaglówka a czym prom pasażerski. Dalsza rozmowa potoczyła się a wraz z nią my potoczyliśmy się z nowym znajomym kontynuując spacer.

One thought on “#13 Tonąca łódź i „macie zdjęcie?” oraz pierwszy raz na Czarnym Lądzie! (I tym samym pierwszy jachtostopowy rejs) (30.09-4.09)

  1. With your post, your readers, particularly those beginners who are trying to explore this field won’t leave your page empty-handed. Here is mine at ZQ3 I am sure you’ll gain some useful information about Airport Transfer too.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *