#50 Pustynia Tatacoa

Medelin okazało się łaskawe i mój trzeci wyjazd z miasta był łatwy. Mijałem po drodze ogromną posesję Pablo Escobara gdzie ma swoje lotnisko, zoo i pewnie jeszcze gdzieś zakopane pieniądze.

Posiadłość Pablo Escobara

Ostatnim stopem tego dnia okazała się być para pochodzenia niemieckiego, mieszkająca w Bogocie jednak prowadząca działalność w Hondzie. Zgarnęli mnie ze skrzyżowania i wzięli na zwiedzanie miasta. Nie jest to perełka architektoniczna jak Kartagena ale jest w podobnej zabudowie. Zostałem nakarmiony obiadem a następnie wsadzony w busa. “Ornung must sein” biło od mojego nowego dobroczyńcy i bynajmniej nie mam na myśli nic obraźliwego. Mężczyzna wydawał się być bardzo zmartwiony o mnie. Dokładnie powiedział mi jak mam jechać, gdzie wysiąść i jak wracać – a wracać miałem przez Ibague i Armenię, czyli kazał mi się wrócić w kierunku północnym. Dlaczego? O tym za chwilę.

Tymczasem dostałem bilet oraz przykaz, że mam nikomu nie ufać ani nie wysiadać w innym miejscu niż na przystanku w Neivie. Wdzięczny za to co po raz kolejny otrzymałem wsiadłem do autobusu i po 4 godzinach znalazłem się w Neivie.

Znowu była noc a ja znowu szlajałem się po okolicy szukając dobrego miejsca na sen oraz piekarni. Najlepszym miejscem okazał się pewien kącik na dworcu. Rankiem wziąłem autobus do Fortalecillas (ponieważ kosztował tyle samo co autobus na wylotówkę) i stamtąd autostopem dotarłem na pustynię. Ta urzekła mnie niemalże od razu. Nie była pusta. Była pełna różnego rodzaju fikuśnych kształtów oraz kolorów. No i jako, że był to schyłek pory deszczowej to kolor zielony widniał niemalże wszędzie.

Ślepa uliczka
Panorama pomarańczowej części pustyni.

Trafiłem na ścieżkę.
Mapka regionu.

Ruszyłem odkrywać pierwszą dolinę i zabłądziłem… Szedłem przed siebie za śladami, ale nie przemyślałem, że ślady te nie są od turystów a od farmera, który chodzi tamtędy do swojej posesji bowiem należy pamiętać, że pustynia to w większości prywatne tereny. Ludzie tak po prostu zgadzają się, żeby turyści chodzili po wytyczonych szlakach. To jest to co najbardziej urzekło mnie w podejściu ludzi z tego miejsca. Nie chcieli kasy za wstęp. Zgarniali kasę za jedzenie, nocleg, przewodników czy transport. Nikt nie wyganiał z prywatnego terenu tylko się uśmiechał i w razie potrzeby udzielał porady. Wkrótce odnalazłem właściwą drogę i poszedłem zwiedzać resztę pustyni. Gdy maszerowałem piechotą zagadał do mnie młody chłopak.

  • Dokąd zmierzasz?
  • Do pozostałych miejsc na pustyni- odparłem.
  • Ale to jest daleeeeeko. Idziesz z tym plecakiem!? – pytał z podziwem w oczach.
  • Tak. To mój dom.
  • A to nie śpisz tutaj? Bo możesz przecież zostawić plecak w hostelu czy na polu namiotowym.
  • Wiem, ale nie śpię tutaj. Po pierwsze nie mam zbyt wiele czasu, bo jestem umówiony na wolontariat w Ekwadorze a po drugie nie mam kasy na hostele. Wydaję tylko na jedzenie i ewentualnie na atrakcje – ciągnąłem swoją starą, oklepaną już śpiewkę.
  • Podziwiam cię. Przecież to jest ciężkie! I ty tak cały czas z tym chodzisz?
  • Tak, jestem jak ślimak co ma dom na plecach.
  • Jeśli chcesz możesz zostawić go tutaj, u mnie w sklepie.
  • Chętnie ale tak jak już mówiłem wydaję pieniądze tylko na jedzenie i ewentualnie atrakcje. Nie stać mnie na przechowalnie plecaków.
  • Nie nie! Za darmo! – odparł porywczym ale i przyjacielskim tonem.
  • Naprawdę? Jeśli tak to chętnie!

Zostawiłem mu plecak i ruszyłem przed siebie. Tam zgarnięty przez kolejną ciężarówke, podawałem przez okno wodę od kierowcy rowerzystom przemierzającym pustynię. Dojechałem do końca turystycznej pustyni, spojrzałem na znak, przeszedłem pod płotem z drutu kolczastego gdzie prowadziła ścieżka i… zgubiłem się. Znowu. Wyszedłem przy jakimś domostwie gdzie psy najwyraźniej nie tolerują nieznajomych.

Trasa na której się zgubiłem.
Znaki na ziemi… Prawie jak w Nazca.
Musiałem wejść do środka i wędrować wzdłuż.

Mały kanion.
E! Patrzcie! Człowiek tutaj!
Mapka regionu.

Tam zostało mi wytłumaczone, gdzie mam zawrócić. Zawróciłem i po godzinie błądzenia znowu trafiłem do jakiegoś domostwa. Pełen nadziei, że to ta hacjenda na szlaku, o której mówi mapa podszedłem do domku i… ujrzałem te same twarze i te same psy. Znów dopytałem gdzie mam iść, ponieważ szlak się kończy, urywa, znika, COKOLWIEK! NIE MA GO! Młodzieniec zaproponował mi, że będzie moim przewodnikiem jeśli mu zapłacę. Ja odparłem, że gdybym miał kasę to nie byłbym tutaj sam. Znów wytłumaczyli mi jak mam iść i znów zacząłem błądzić po pustyni szukając szlaku. Wkrótce się poddałem. Znalazłem dwa punkty, które były zaznaczone na mapie ale słońce i brak wody zaczął mi doskwierać. Zacząłem się odwadniać a to był impuls do wrócenia na drogę i pójścia na kolejny szlak.

Idąc drogą zatrzymał mi się pick up, który wyciągnął wodę w woreczku (typowe dla kolumbii) i zimną butelkę miejscowego napoju. Mogłem wyczuć tam kaktusa jednak napój był zbyt słodki i niedługo po wypiciu duszkiem całej butelki zaczęło mnie drapać w gardle. Doszedłem do kolejnej ścieżki i znowu się zgubiłem. Zawróciłem póki nie było za późno i napotkałem grupę ludzi w podeszłym wieku. Gdy usłyszeli, że jestem z Polski zaczęli wiwatować i przekrzykiwać się sławnymi Polskimi nazwiskami.

  • Polska! Kochamy polskę! Karol Wojtyla! Lewandowski! Walesa! Lato! – krzyczeli ludzie. Dotarłem dyskutując z nimi do końca szlaku gdzie był basen a następnie stopem wróciłem po plecak.

Młodzieniec dał mi zimną wodę w woreczku i kieliszek kaktusowego wina. TO NAJLEPSZE WINO JAKIE KIEDYKOLWIEK MIAŁEM OKAZJĘ PIĆ!!! Naprawdę, aż żałowałem, że nie miałem wystarczająco dużo gotówki by móc kupić ten trunek. (Nie kosztowało dużo, ale pieniądze wolałem wykorzystać na jakieś przysmaki aniżeli na dodatkowy ciężar na moich plecach.)

Basen na pustyni Tatacoa. Świetne miejsce do ochłodzenia się po wędrówce w tym skwarze.
Te ostańce mają swoje nazwy!
W tle widać Polonie – tak nazywają obszar geograficzny tej części pustyni.
Jedno z wielu miejsc gdzie ziemia wypływa spod ziemi.
Formacje skalne udające duchy. Jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc na pustyni.

Wróciłem prosto do Neivy i poszedłem na mszę. Tam przyglądał mi się pewien mężczyzna w średnim wieku. Niepokoiło mnie jego zerkanie. Co gorsza po mszy, gdy modliłem się podszedł do mnie i zaczął rozmowę. Pytał co robię, gdzie śpię, gdzie jadę. Wydawał się wyjątkowo dziwny. Lawina kłamstw z moich ust ruszyła ku jego uszom. Proponował podwiezienie mnie z rana w kierunku Ekwadoru, ale ja próbowałem go zbyć. Gdy odszedł, siadłem na rynku przed patrolem policji składającym się z kilkunastu policjantów, jadłem wieczerzę i przeglądałem internet w poszukiwaniu informacji o kolorowej rzecze (Cano Cristales), która jak się okazało jest piękna tylko we wrześniu i październiku.

Moje miejsce do siedzenia było niefortunnie dobrane, gdyż niedługo po tym podeszła do mnie anorektycznie chuda kobieta, ubrana w miniówę i koronkowy biustonosz. Miała grubo ponad 40 lat. Wysłała mi buziaka i zaczęła namawiać na seks.

Gdy krótko uciąłem rozmowę nie wracała więcej. Kręciły się tam też jej koleżanki. Wyraźnie młodsze i znacznie ładniejsze o pełnych kształtach. W przeciwieństwie do tej pierwszej te były ubrane ale wiadomo po co tam były. Handel swoim ciałem w Kolumbii to poważny biznes, na którym zgarnia się grube hajsy.

Podeszła do mnie kolejna i zagadała:

  • Chcesz, żebym wpisała ci hasło do internetu? – nie mogłem powstrzymać się od śmiechu wszakże właśnie korzystałem z darmowego internetu na rynku.
  • Nie – prychnąłem – przecież mam internet.

Ta bez słowa odeszła wiedząc, że nie może liczyć na moje pieniądze i skutecznie namawiała przechodzących facetów na numerek. Pojawił się i on – koleś spotkany w kościele.

  • Cześć, to gdzie w końcu śpisz?
  • W hostelu! – odpowiedziałem wkurzony.
  • Którym?
  • Nie twój biznes – odpowiadałem coraz bardziej niegrzecznie.
  • To co, mieliśmy się dogadać co do jutrzejszej podwózki.
  • Mam już transport.
  • Jak to? – pytał jakbym złamał mu serce.
  • Tak to. A teraz wybacz idę zapytać się czegoś policji – odparłem stanowczym tonem i wstałem.
  • Czekaj idę z tobą – odparł nieznajomy i ruszył za mną.
  • SAM! – uniosłem głos i zadałem pytanie policjantowi zanim ten zdążył się zbliżyć. A pytałem o bezpieczeństwo na drodze z rynku do dworca autobusowego o tej porze. Policjant z pewnością w głosie stwierdził, że jest bezpiecznie. Wziąłem prysznic na stacji benzynowej mijanej po drodze i zasnąłem tam gdzie poprzednio.

 

Rankiem ruszyłem w stronę ostatniej atrakcji turystycznej w Kolumbii czyli Wodospadu Fin Del Mundo oraz Ojo Del Dios. Autostop szedł sprawnie. Znowu zostałem wzięty na obiad. W restauracji widział mnie pewien wojskowy, który wziął mnie kilkadziesiąt kilometrów dalej i był ostatnim stopem tego dnia. Transportowali coś. Jechał w starym aucie i wydawał się być czymś zestresowany a droga zaczęła przypominać mi sterroryzowaną przez mafię dzielnicę biedoty. Domki przestały po prostu być. One BYŁY. Były tak biedne, jak ludzie, którym każdego dnia grozi się śmiercią, gwałci i zabiera wszystko. Wojskowy powiedział, że w okolicy panuje Guerilla i stało się jasne dlaczego owy niemiec przestrzegał mnie przed jazdą w tym kierunku. Nie panuje okolicą, tylko w okolicy – a ściślej rzecz ujmując ukrywa się w okolicznych górach. Mogłem czuć się bezpiecznie na drodze, gdyż ta jest ochraniana a rzezimieszki wolą siedzieć w górach (wojskowy zapewniał, że na drodze jest bardzo bezpiecznie), jednak gdy usłyszałem taki nius od wojskowego, który na co dzień z nimi walczy to adrenalina od razu rozpoczęła szaleńczy bieg po moim ciele. Modliłem się już tylko, żeby dostać się do Ekwadoru. Wydarzenia ostatniego tygodnia dostarczyły mi wystarczająco dużo wrażeń i nie potrzebowałem jeszcze spotkania z przygotowanymi do walki na śmierć i życie bandytami.

Niedługo po jego słowach uspokoiłem się i przemyślałem wszystko na trzeźwo po czym bardzo miło spędziłem ostatnie dni w Kolumbii…

W ostatnich dniach podróży znalazłem się nad wodospadem Fin del Mundo (wpis nr 47) i trafiłem na tygodniowy wolontariat do Jipijapa w Ekwadorze. Ostatnie dwa dni spędziłem w Guayaquil, które niespecjalnie mi się podobało.

Samolot okazał się być bardzo komfortowy w porównaniu z tym co oferowała konkurencja. Wszystkie napoje miałem w cenie biletu (a byłem w klasie ekonomicznej) i do tego zaserwowali dwa ciepłe posiłki. Powrót z Madrytu do domu zajął mi szaleńcze 3 dni. Myślałem, że w tyle to nawet nie uwinę się pod granicę z Francją. Od Francji jechałem z Polakami przesiadając się od razu z jednego wozu do drugiego. Dzięki uprzejmości kierowców miałem już rezerwowany kolejny transport na CB radiu.
Witany radosnymi okrzykami przez zaskoczoną rodzinę (tylko siostra, która ogarniała za mnie bilet lotniczy wiedziała kiedy wracam) zakończyłem swoją wielką przygodę życia.

W ostatnim poście zamieszczę podsumowanie wyprawy, ale nim to nastąpi chciałbym jeszcze raz powtórzyć swoje rozterki odnośnie prowadzenia bloga i jego (nie)ciekawej treści.

Początkowo prowadziłem go jak dziennik. Opisywałem dosyć szczegółowo każdy dzień. Rejs po Atlantyku zmuszał mnie do myślenia. Myślałem między innymi o blogu i książce, którą właśnie piszę. Siostra i szwagier wielokrotnie powtarzali, że jeśli chcę napisać książkę to powinienem darować sobie pisanie bloga bo wszystko tam zamieszczam. Ja jednak myślałem, że dam radę napisać książkę takimi słowami, że przygody opisane drugi raz nabiorą nowego sensu. Na Atlantyku zdałem sobie sprawę, że tak nie będzie. Człowiek nie zapamiętuje tego jakimi słowami ktoś pisał tylko zapamiętuje wydarzenie – przygodę. A słowa tylko ułatwiają czytanie. Zdałem sobie z tego sprawę czytając książkę Przemka Skokowskiego. (Nie mówię, że jest kopią bloga, ale takie odczucia mieli ludzie po przeczytaniu, stąd mój wniosek o zapamiętywaniu przygód. Swoją drogą warto przeczytać. Bardzo mądrze pisze.). Z tego powodu postanowiłem zmienić styl pisania. Dziennik z przygodami zmienił się w bloga próbującego udawać poradnik co do cen, miejsc wartych zwiedzenia itp. Czasem faktycznie zamieszczałem krótkie przygody, ale to nie było już to samo. Przeniosłem się z działalnością na facebooka, który dużo bardziej nadaje się do pisania krótkich wpisów.

Piszę to wszystko dlatego, żebyście nie pomyśleli sobie “blog nudny i nie wiadomo czy to poradnik, przewodnik czy opowieść więc książka też będzie nudna”. Do niej dużo bardziej się przykładam i próbuję myśleć nad tym co i jak piszę a nie po prostu pisać, dlatego zapewniam Was, że książka, jeśli w ogóle ktoś będzie chciał ją wydać, będzie dużo ciekawsza od tego co pojawiało się na blogu w ostatnich tygodniach.

Tymczasem dziękuję Wam, że byliście ze mną podczas tej wyprawy i zapraszam do przeczytania podsumowania.

Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *