W bibliotece siedziałem tak długo, że obsługa delikatnie musiała mi powiedzieć, że za chwilę zamykają. Ulotniłem się więc do portu w La Linei zahaczając standardowo o marinę na Gibraltarze. Tego dnia wziąłem również zimną kąpiel w oceanie.
Być może jest to kwestia prądów, ale w zatoce między Gibraltarem a La Lineą woda jest okropnie zimna. Wziąłem prysznic (dzięki Bogu w Hiszpanii mają słodką wodę w przyplażowych prysznicach) i umówiłem się z Polakiem, że pójdziemy do weterynarza po paszport dla jego psa.
***
Tego wieczoru nie miałem już Czecha obok siebie ani Niemca, więc zostało mi tylko zaznajomić się z Polakiem oraz Marokańczykiem.
Marokańczyk to bezdomny człowiek, ale zawsze ma jedzenie. Jakby tego było mało, ma świeże jedzenie. Nie wiem skąd je bierze, ale koleś nic nie ma, a i tak podejdzie i zapyta czy jesteś głodny/a. Tak po prostu. Przyjdzie i z ludzkiej uprzejmości i przyjacielskości zapyta czy niczego Ci nie potrzeba. Oczywiście byłby wniebowzięty gdybyś dał/a mu haszysz, ale i bez tego przywita Cię okazując swoje wielkie serce i trzy zęby. To jednak nie wszystko…
– Pijesz piwo?
– O nie.. dzięki, ale nie piję piwa.
– A co pijesz? Sok, cole? Chcesz zimną cole?
– Cola bardzo mi smakuje, ale ja nic nie potrzebuje.
– Amigo, mój przyjacielu. Będziesz miał cole.
Poleciał gdzieś i wrócił z kolejnymi butelkami piwa i moją zimną colą.
– Cola, amigo. Cola. Dla ciebie. Zimna!
Poszedłem później z Polakiem do weterynarza z psem, mając nadzieję, że w końcu pokaże mi łódź, o której mówił, że wypływa na Kanary. Tak się znowu nie stało. Wróciliśmy i zjedliśmy kolację. On wraz z Marokańczykiem stawiał. Kiedy Polak drugi raz poszedł do weterynarza miałem czas pogadać z Marokańczykiem…
Jego angielski nie jest za dobry. Cały czas mówi w czasie teraźniejszym i czasem ciężko układać sobie historię w głowie.
***
Zanim rozpocznę tę historię musicie pamiętać, że momentami ciężko było mi go zrozumieć. Nie przedstawiam sytuacji takiej jaka faktycznie występuje w Islamie. Przedstawiam sytuację taką jaka została mi opisana. Nie wiem czy każdy Muzułmanin tak sądzi czy to tylko filozofia bezdomnego myśliciela… Zatem posłuchajcie…
Jego imię to Iszam i jak większość Marokańczyków jest Muzułmaninem.
– Jesteś muzułmaninem?
– Jestem żydem, chrześcijaninem i muzułmaninem. Nie da się być tym ostatnim nie będąc tymi poprzednimi. Moim dziadkiem jest Adam a babcią Ewa. Ojcem jest Abraham, Izaak, Mojżesz, Jezus a przyjaciółką Maria. Jestem Marokańczykiem. Dobrym Marokańczykiem jak większość. Ale nie wszyscy. Dawno dawno temu miałem duuuużooo pieniędzy. Parę milionów. Miałem też przyjaciela. Patryka. Francuza. Pewnego dnia podszedł do mnie z pistoletem, jak teraz pokazuje, i powiedział „Oddawaj mi restaurację, albo cie zabije”. I tak znalazłem się tutaj. A jaka jest Twoja historia? Opowiedz mi ją, ponieważ ja gadam gadam i gadam, a ja nie lubię gadać. Ja lubię słuchać.
Nasza rozmowa trwała parę godzin. Sama jego historia była znacznie dłuższa, ale skróciłem ją do rzeczy, które pamiętam na 100 procent. Po rozmowie zaczęliśmy śpiewać.
– Hej. Zaśpiewajmy coś. Byle co. Zaśpiewaj po polsku, a ja będę śpiewał swoje po Arabsku. Zgoda, amigo?
– Zgoda!
– Śpisz dzisiaj z nami? – zapytał z wielką nadzieją.
– Tak, w namiocie.
– W namiocie? – rzekł uradowany – W namiocie obok mnie? Jak przyjaciele?
– Tak w namiocie zaraz obok ciebie.
Po wszystkim poprosił mnie, żebym popilnował rzeczy Polaka bo on idzie i zaraz wróci. Godzinę później wrócił Polak i rozłożyliśmy sobie hamaki na drzewach (zdecydowałem, że go nie ma, a jest fajna miejscówka, żeby wrzucić plecak na drzewo żeby nikt nie widział). Kolejną godzinę później położyliśmy się spać. Iszama zobaczyłem dopiero rano. Nie był zawiedziony. Był jak zawsze uśmiechnięty.
***
Poszliśmy w końcu z Polakiem, żeby pokazał mi tę łódź. Niestety łodzi nie było. Odpłynęła w moje strony. Odpłynęła na Kanary… Zjedliśmy jeszcze śniadanie i rozeszliśmy się. On pracować na łodzi. (Za wykonaną pracę w ciągu trzech dni miał obiecany tablet.) A ja do Nazareth House wziąć porządny prysznic. Tego dnia dawali pizze, wraz z sałatką i spaghetti. Co więcej, na koniec dostawało się „take away”, czyli jedzenie na później. Pizza bardzo mi smakowała, więc byłem mega ukontentowany. W drodze powrotnej towarzyszył mi Brytyjczyk, o którym już tutaj dwa razy wspominałem.
– Hej! Jak idzie szukanie pracy w Morrisonie?
– Ojj jeszcze długa droga przede mną. Najpierw muszę napisać swoje CV, co robiłem ostatnio w bibliotece jak się spotkaliśmy, później oni sprawdzają je dokładnie i po miesiącu oddzwaniają. Więc na razie czekam. A jak z twoim jachtem? Znalazłeś coś?
– Nie. Wiem o trzech łodziach, które płyną na Kanary ale oni nie potrzebują załogi, więc dalej szukam. Ale takie życie autostopowicza bez pieniędzy.
– Tak. Trochę jak zakłady hazardowe. Raz masz szczęście i masz wszystko, a raz siedzisz na ulicy nie mając nic. Mój ojciec był hazardzistą. Sprzedawał wszystko co mięliśmy. Ale mimo wszystko był dobrym ojcem. Bardzo opiekuńczym, tylko hazard go za bardzo pochłonął… Każdy ma jakieś problemy. Widzisz tę kobietę? – wskazał na kobietę, która biegała z miotłą i krzyczała coś w pomieszczeniu, w którym jedliśmy – Ona jest chora i potrzebuje dużo uwagi. Dlatego tak biega i krzyczy. Chce być zauważona. Sam widzisz, że czasami sami jej przynosimy jedzenie, żeby poczuła się zauważona. Kiedyś zwykłem pomagać takim ludziom. Byłem w organizacji podobnej do tej i pomagaliśmy właśnie takim ludziom. Nie jest to łatwa sprawa. Wielu z nich nie dało się pomóc. Czasem przychodziły chwilę, że myślało się, że wszystko jest już w porządku, jednak chwilę później działy się znowu te same rzeczy. To bardzo długi proces. Ale za to daje dużo satysfakcji jak po dwóch latach uda się osiągnąć cel.
Niesamowite jest, że człowiek taki jak on, z ogromną wiedzą, z empatią, z różnego rodzaju hobby wylądował na ulicy. Próbuje się podnieść, ale nie jest mu łatwo. Sporo czasu spędziłem na rozmowach z nim by móc stwierdzić, że to normalny człowiek, któremu nie poszczęściło się w życiu. Mam nadzieję, że złapie tę pracę w Morrisonie a później uda mu się złapać coś lepszego.
***
Przyjemnie jest poznawać ludzi ze stref, z którymi na co dzień nie ma się do czynienia. Podczas podróży cały czas spotykam kogoś nowego. Jedni są obrzydliwie bogaci, a inni nie mają nic. Każdy jest inny ze swoją własną historią. Jedni mieli szczęście, inni pecha a jeszcze inni spryt. Wszystko to jest mi dane poznać w podróży. Właśnie za to ją uwielbiam.
Są ludzie, którzy napochali sobie dzieciątko a później uciekli by nie brać odpowiedzialności, są ludzie którzy mają problemy ze sobą, są też tacy, którzy próbują robić wszystko by (potocznie rzecz ujmując) wyjść na ludzi. W skrócie do takich miejsc przychodzą cwaniaki, ludzie z problemami i ludzie, którym nie powiodło się w życiu.
Brytyjczyk, również powiedział mi o pewnym ośrodku w La Linea, gdzie można być przez cały dzień, obejrzeć telewizję, pograć, poczytać i co najważniejsze nie jest zamknięty przez następne 3 dni jak na Gibraltarze. (Na Gibie mają święto i przez to wiele sklepów w tym czasie jest pozamykanych.)
***
W Marinie na Gibraltarze wciąż to samo. Nikt nie płynie… Ale! Po przepytaniu wszystkich w Marinie siadłem sobie na ławeczce i czekałem. Ponownie zagadał do mnie Australijczyk.
– Hej! I co, dalej nic?
– Nic. Wiem o jednej łodzi w La Linea, ale oni mnie nie wezmą.
– Dlaczego?
– Ponieważ mają niespełna 9 metrową łódź i mało miejsca. Tylko dla jego i jego dziewczyny.
– Aaa… szkoda. Do La Linea właśnie przypłynęła łódź i jestem prawie pewny, że będą potrzebowali załogi. Wypływają jutro.
– Ale super. Wiesz jak się nazywa ich łódź?
– Nie znam nazwy ale szukaj Elan Impression 434 z australijską flagą. Powiedzieć im, że do nich idziesz?
– Jeśli możesz, byłbym wdzięczny!
– Nie ma sprawy. Powodzenia!
Ruszyłem niemalże w podskokach do mariny w La Linea, poprosiłem jednego kapitana o otworzenie mi bramki u poszedłem szukać łodzi. Praktycznie znalazłem ją od razu. Położyłem swój plecak na kei i czekałem… W międzyczasie rozmawiałem z Brazylijczykiem, który płynie do Cadiz i który również był zainteresowany jak mi idzie.
W końcu przyszli. Zostałem zaproszony na łódź, na której miałem krótką rozmowę. Po wszystkim zostałem poproszony o numer i dostałem informację, że za 2 godziny dostanę odpowiedź ponieważ „mamy demokracje tutaj i muszę zapytać się żony o zdanie”.
Dwie godziny mięły i kolejne minuty przelewały się powolnym nurtem. Nie za bardzo wiedziałem co robić. Czy łapać kolejną, czy może poszli gdzieś na lunch i dadzą mi znać nieco później.
Po 4 godzinach powolnego przelewania się minut, w tym samym momencie kiedy zaczął kiełkować kaktus na mojej dłoni, postanowiłem wejść na keję i zapytać osobiście. Zanim to nastąpiło porozmawiałem z kapitanem z łodzi obok, której pomagałem zacumować.
-Hej! Jak leci?
– Dobrze. Właśnie przyszedłem zapytać czy ta łódź zabierze mnie na wyspy Kanaryjskie. Mieli mi dać znać po 2 godzinach a już czwarta leci, więc przyszedłem zapytać osobiście.
– Jeśli oni cie nie wezmą, przyjdź do mnie.
Zapytałem więc tamtą łódź o decyzję i nieco się zasmuciłem.
– Przepraszam, że nie zadzwoniłem, ale poszedłem spać. Zdecydowaliśmy, że nie możemy cię wziąć, bo żona czułaby się niekomfortowo na swojej łodzi.
Zgodnie z zaleceniami Nowo Zelandzkiego kapitana z łodzi obok zagaiłem:
– Niestety oni mnie nie chcą wziąć.
– To dobrze dla nas. Masz jakieś doświadczenie?
– Tak. Jestem sternikiem i byłem na dwóch rejsach. Małe doświadczenie i wiele rzeczy wymaga odświeżenia i nauczenia się angielskich nazw, bo tych nie znam. Polskie nazewnictwo znam bardzo dobrze ale angielskiego ani trochę, ale daj mi dzień a wszystko będę umiał.
– To dobrze się zapowiada. Zapraszam na łódź i porozmawiamy o szczegółach. Jenny? – zawołał swoją żonę – mamy tutaj autostopowicza, który chce płynąć na Kanary. Musimy z nim porozmawiać.
Byłem pytany o wiele rzeczy. Podstawowym pytaniem było to, jakie mam doświadczenie i co potrafię. Poza tym pytali w czym im mogę pomóc i co mogę robić, o moje ubezpieczenie (ponieważ jest to bardzo ważne, żeby w razie czego nie ponosić kosztów), o to czy mam ekstra pieniądze w razie konieczności opłacenia samolotu czy innego nagłego transportu. I między tym ponad półgodzinnym ostrzałem pytań padło również:
– Czy byłbyś w stanie robić rzeczy tak jak ci powiemy? Chodzi o porządek na łodzi (ułożenie lin, żagli itd.) i o wysłuchiwanie rozkazów.
– Tak oczywiście. To jest wasz dom i muszę to uszanować, więc będę robił wszystko tak jak wy tego chcecie a nie jak ja uważam, że powinno być.
– To dobrze, bo jest wiele ludzi, którzy nauczyli się czegoś i tak później robią na naszej łodzi. A my tego bardzo nie lubimy. Okay, Patryk. Masz jakieś pytania do nas?
Zapytałem o sprawy bezpieczeństwa takie jak termin ważności tratwy ratunkowej i całej reszty asortymentu ratowniczego wraz z aktualnym przeglądem łodzi. O więcej nie musiałem pytać, ponieważ wszystko dokładnie opowiedział mi Ted.
– To widzimy się jutro o 10. Damy ci znać, ponieważ musimy to przemyśleć.
Gdy tylko przybyłem do McDonaldsa po internet dostałem telefon od Jenny:
-Hi! Patrick?
– Tak to ja.
– Nie chcę żebyś spał gdzieś w namiocie tutaj w mieście. To jest ekstremalnie niebezpiecznie. Choć do nas na łódź na noc. Będziesz mógł wziąć prysznic, zjeść porządnie i wyspać się normalnie.
Byłem bardzo zaskoczony. Ten telefon nie znaczył zgody na płynięcie z nimi, ale byłem bliżej zgody niż odrzucenia jej. Pomogłem im tego wieczora w paru „domowych pracach” takich jak zmywanie naczyń i sprzątanie. Znalazł się też czas na wino. Przywitali mnie bardzo otwarcie.
– Witaj w naszej rodzinie! Bierz co chcesz i rób co chcesz. Czuj się jak u siebie.
***
Rano zostałem obudzony przez Teda.
– Dzień dobry! Chcesz szklankę kawy lub herbaty?
Wziąłem kawę. Nie spodziewałem się, że poda mi ją bez cukru i bez mleka. Oczywiście mógłbym poprosić ale tego nie zrobiłem. To zabawne, bo w domu nigdy w życiu nie tknąłbym niesłodzonej kawy a tu… Tutaj jest inaczej.
Pół dnia spędziłem na maszcie próbując przeciągnąć fał (nazwa odpowiednich lin na jachcie) przez niego. Mieliśmy nie małe problemy włącznie z zerwaniem linki podczas trzeciej próby. Na szczęście za 4 się udało. Nie obyło się bez zdjęć. Sweet focia musi być!
Po całym zdarzeniu Jenny nauczyła mnie paru kulinarnych sztuczek.
– Nauczymy Cię tak dużo jak tylko możemy. Nie jesteśmy w stanie zapłacić ci za rejs, ale damy ci tyle wiedzy, że kolejni będą chcieli ci zapłacić.
Nawet o to nie prosiłem. Ja tylko chciałem przepłynąć za darmo na Kanary. Nie spodziewałem się, że coś takiego kiedyś może paść z ich ust.
Oni są bardzo fajnym starszym małżeństwem (65 i 67 lat). Jak będzie czas to Ted nauczy mnie obsługi sekstansu, czyli pewnego narzędzia nawigacyjnego, które w dzisiejszych czasach jest kompletnie bezużyteczne. Ja lubię takie ciekawostki.
Wieczorem skoczyłem powiedzieć łodzi z mariny z Gibraltaru, że znalazłem łódź i nie płynę z nimi. Oni radowali się wraz ze mną przy czym napomneli, że wypływają 6 listopada z Gran Canarii i jeśli chcę to znajdzie się dla mnie miejsce. Przy okazji wieść, że byłem na maszcie szybko się rozeszła wśród Australijczyków i nie omieszkali mi o tym powiedzieć. Pozbierałem też moje ogłoszenia, ogłaszające wszem i wobec, że szukam łodzi.
Byłem tak radosny, że nie zauważyłem małej lampy (wysokość do bioder) i wpadłem na nią. Bardzo uderzyłem się w nogę ale na szczęście poza długim i mocnym bólem nic się nie stało. Wieczorem dostałem rum z sokiem pomarańczowym i rozmawialiśmy z naszymi łódkowymi sąsiadami. Piękne żeglarskie życie…
***
Następny ranek zaczął się dla mnie szybciej niż dla całej reszty. Gdy wróciłem z łazienki spotkałem Teda po drodze, który był zdziwiony, że tak wcześnie wstałem, wszakże starał się być bardzo cicho, żeby mnie nie obudzić.
Wziąłem się za pisanie bloga, a gdy Ted wrócił z łazienki standardowo zrobił mi kawę. Tego dnia niewiele się działo. Ruszyłem na mszę na 12 do katedry przy Main Street. Jak nigdy zamknęli bramki na 20 minut z powodu przylotu 3 samolotów. Na mszę wpadłem spóźniony, ale i tak była bardzo bardzo krótka. Trwała około 30 minut. Co więcej w tej katedrze zobaczyłem wielki obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
Sam Gibraltar umarł. Nie było życia. Zawsze miałem problem z przebijaniem się przez spacerujący tłum a teraz.. teraz ulice puste a sklepy zamknięte. Wszystko z powodu święta w Wielkiej Brytanii.
Po mszy chciałem wejść na górę, gdyż widoczność była bardzo dobra i nie było chmury wokół góry. Niestety nie wziąłem ze sobą wody więc postanowiłem, że wrócę na łódź, przekąszę coś i ruszę na górę. Z planów wyszły nici. Czułem się tak wykończony, że mi się odniechciało.
Posprzątałem na łodzi i później ruszyliśmy z Jenny na pontonie na najbliższą plażę w La Linei. Całkiem fajna aczkolwiek krótka przygoda.
Tego dnia Ted pokazywał mi również cały system nawigacyjny w jego komputerze. Teraz nie używa się papierowych map. Wszystko jest w komputerze. Oczywiście aktualne papierowe mapy są schowane pod biurkiem, ale po co się męczyć skoro można zrobić coś prościej, szybciej i z przyjemnością?
***
Następnego dnia przepłynęliśmy do mariny na Gibie. Ted dał mi ster, więc za ten krótki odcinek na silniku byłem odpowiedzialny ja. W porcie na Gibraltarze znajduje się inny niż dotychczas spotykałem system cumowania.
Przywykłem do cumowania do boi, pali albo do kei. To znaczy jedna część jachtu jest zacumowana do stałego pomostu a druga albo do boi albo do pali. Tutaj zamiast boi jest lina, którą trzeba podebrać przy kei a następnie zacumować do niej drugą stronę jachtu. Podobno jest to bardzo popularne w basenie Morza Śródziemnego.
Po spokojnym zacumowaniu przywitała nas para Australijczyków z Sassoon (czyli łodzi, która płynie w najbliższym czasie na kanary a później na Karaiby ale mają załogę). To zabawne jak wszyscy tutaj się znają! Oczywiście przywitali mnie otwarcie.
Po załatwieniu formalności Ted dał mi wskazówkę:
– Gdy będziesz kiedyś w Polinezji musisz uważać na koszty deportacji. Zanim cię wpuszczą na wyspę każą płacić koszty ewentualnej deportacji. Przy opuszczaniu wyspy zwracają pieniądze, ale tak czy siak musisz je najpierw wyłożyć.
Sprawdziliśmy ile by mnie to kosztowało… 3 tysiące dolarów. Tyle to nawet nie mam zaoszczędzone na ekstra wydatki. Całe szczęście nie pakuję się do tego typu krajów, ale ta porada dała mi do myślenia.
– Hej, Ted. Jak to jest z flagą Nowej Zelandii. Słyszałem o głosowaniu, jak one wyszło?
– Została stara flaga. Tak zagłosowali i nie jest mi z tym dobrze ale taka jest demokracja. Myśmy głosowali za nową. Ciekawe, bo większość młodych ludzi głosowało za zostawieniem starej flagi. „Bo nasi żołnierze przelali krew za tę flagę!” To jest kompletna bzdura, bo oni wylali krew za nasz kraj, za pokój, za ludzi a nie za flagę! To irytujące kiedy przychodzisz do portu, a ktoś nazywa cię Australijczykiem. Nie lubimy tego, ale nasza flaga różni się tylko brakiem jednej gwiazdki, więc nic dziwnego.
– A jak to jest z tą lewą i prawą stroną łodzi. Czemu mówi się „port” i „starboard” a nie po prostu „lewa” i „prawa”?
– Zwykłe przywiązanie do tradycji. Niektórzy ludzie nie potrafią od tego odejść i później tak zostaje. Ale powiem ci coś, dzięki czemu zapamiętasz, która strona jest prawa a która lewa. Mówiłem to każdemu mojemu studentowi i dzięki temu nikt już nie mylił stron. „A little red port left in the bottle” (gra słów: mała butelka czerwonego porto zostawiona w butelce).
Po wszystkim zjedliśmy lunch, przymocowaliśmy tratwę ratunkową i poszedłem w końcu na szczyt góry.
***
– Halo! Bilet trzeba kupić.
– A ile kosztuje?
– 1 euro.
– Podróżuję nie używając pieniędzy więc jeden euro to dla mnie miesiąc życia. A jest gdzieś jakaś darmowa droga na szczyt?
– Ja o takiej nie wiem – powiedział lekko pozbawiony.
Guzik prawda. Musiał wiedzieć. Odwróciłem się i ruszyłem w poszukiwaniu takiej drogi. Zapytałem ludzi żyjących tam i oni wskazali mi drogę.
– Idziesz tędy, będziesz miał trochę krętą drogę, następnie trochę w dół i tam gdzie masz te białe skały wchodzisz na jezdnie i idziesz do góry.
Ruszyłem więc w stronę mojej głupoty. Była bliżej niż myślałem. Pierw droga wyglądała normalnie. Po prostu wydeptana ścieżka za czyjąś posesją. Później zaczęło być nieco stromo, ale dalej po ścieżce. W pewnym momencie ścieżki się rozdzieliły i nadszedł czas decyzji.
***
W Polsce często wyjeżdżałem rowerem w las i zjeżdżałem na różne ścieżki. Czasem nawet wjeżdżałem w szczery las i próbowałem się przebić przez niego. Nigdy nie lubiłem się cofać i robiłem to w ostateczności kiedy faktycznie nie mogłem się przedostać. Problemy takie jak podmokły teren czy gęste chaszcze nie robiły na mnie wrażenia, musiało być to coś większego.
Tutaj było podobnie. Nie mogłem się cofnąć. Doszedłem tak daleko i nie będę się cofał na starą ścieżkę w poszukiwaniu lepszego wejścia. Nie ma opcji, żebym się cofnął. Ruszyłem więc do miejsca gdzie obecność ludzka nie była nowością.
Mały placyk, z jakimś rusztowaniem a wokoło pełno śmieci. Nie rozumiem dlaczego ludzie zawsze śmiecą w takich miejscach. Świetne miejsce, żeby pobyć samemu, żeby zaznać chwili spokoju, ale przez te wszystkie śmieci jest to niemożliwe. Rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem ścieżkę. Właściwie nie wiem czy była to ścieżka czy miejsce, którym spływa woda jak w końcu spadnie deszcz. Po prostu było miejsce, żeby przeciskać się między kaktusami i innymi krzaczorami, które miały bardzo ostre kolce.
Doszedłem do kolejnego miejsca „spokoju”. W tym miejscu było wyraźnie mniej śmieci. Za to nie było żadnej ścieżki, poza tą zrobioną przez wodę w skałach. Po krótkim rozeznaniu terenu przyszedł czas na decyzję.
Wracać albo próbować wspiąć się na około 10 metrową skałę. Ze skały zwisała lina, ale żeby do niej sięgnąć i tak trzeba wspiąć się ze dwa metry. To nie było problemem bo skały były „przyjazne” dla takich debili jak ja. Wyżej już nie było tak łatwo. Pierwsze co zrobiłem to sprawdziłem czy lina jest w stanie mnie wytrzymać. Było to niebezpieczne, ale upadek z dwóch metrów jeszcze jest do przeżycia.
Starałem się traktować linę tylko jako asekuracja, a całą resztę energii zużywałem na znajdywanie odpowiednich miejsc do chwytu i położenia nóg co wcale nie było takie proste. Na ostatnich trzech metrach musiałem polegać tylko i wyłącznie na tej linie. Tym razem było to ekstremalnie niebezpieczne. Gdybym spadł z 7 metrów sturlałbym się po skałach. Nie! Nie sturlałbym się, bo były prawie pionowe. Po prostu spadłbym i nie zdążyłbym pożegnać się z tym światem. Nikt nie byłby wstanie mnie tam znaleźć, chyba że za tysiąc lat. Może trafiłbym nawet do jakiegoś muzeum..
Zaryzykowałem, gdyż schodzenie z tej skały byłoby bardziej niebezpieczne niż wchodzenie. Oczywiście towarzyszyły mi myśli pokroju: Ty idioto. Jak można nie mieć rozumu!? Nie tego uczyli cie twoi rodzice gdy byłeś młodszy. Jak można być takim debilem!? Ryzykować życie dla jednego pieprzonego euro!?
Udało się. Lina była dobrze przywiązana do drzewa, które mocno było osadzone w ziemi. Dobrze dla mnie, ale więcej bym tego nie zrobił – a przynajmniej tak sobie powiedziałem. Siadłem na chwilę na piaszczystym i osuwającym się gruncie. Nogi miałem jak z waty i tylko plułem sobie w brodę powtarzając: „co za idiota”.
Skoro powrót wydawał się być bardziej niebezpieczny to trzeba było iść przed siebie. Przede mną kolejna skała. Jedyne co to „ścieżka w skałach wyrzeźbiona przez wodę i kable. Dwa grube kable. Prawdopodobnie od prądu a u ich szczytu brama z kolcami.
Uznałem, że jest to jedyna droga by wyrwać się z tego gówna, w którym tkwiłem. Sypki piasek i zwietrzałe wapienne skały. I wodne koryto, które wyrzeźbiło parę maciupeńkich półek skalnych, akurat, żeby postawić na nie nogę. Ta skała nie była tak wysoka jak poprzednia ale też było niebezpiecznie. O ile z poprzedniej spadłbym na płaskie o tyle z tej spadłbym na pochyłą piaszczystą i o luźnych kamieniach glebę. Mógłbym znaleźć się na Main Street szybciej niż myślałem. I nikt nigdy nie dowiedziałby się jak ja to zrobiłem.
Wszedłem. Wspomogłem się dwa razy kablem. Na szczęście były w osłonce, co wiedziałem wcześniej, ale gdyby gdzieś było przebicie mógłbym mieć bardzo niemiłą przygodę. Ostatnim etapem było przeczołganie się w dziurze pod bramą zapobiegającą schodzeniu ludzi tamtą stroną. Trzy metry za bramą znajdowała się już normalna droga.
Nigdy więcej nie podejmę takiego ryzyka dla zabawy i dla jednego euro. Oczywiście jest inna normalna i niepłatna ścieżka by wejść na górę ale o tym napiszę później. Wściekły i zadowolony zarazem szedłem drogą prowadzącą na szczyt. Na pierwszym punkcie widokowym pojawiły się małpki, które mimo zakazów były karmione przez ludzi.
To bardzo głupie i nieodpowiedzialne podejście. Gdy nie ma turystów te małpki schodzą do miasta i robią syf w poszukiwaniu jedzenia. A gdy tego nie umieją znaleźć to po prostu kradną torebki, plecaki czy niszczą samochody. Wielu z tych ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy i mimo zakazów wciąż karmią te małpiątka.
Ruszyłem w stronę jaskini ale niestety trzeba było zapłacić 14 euro za wstęp. Kolejnym punktem był szczyt góry, którą widać z Hiszpanii. Oprócz kolejki linowej, toalet i restauracji znajdują się tu również stare fortyfikacje. Rząd Brytyjski mógłby pomyśleć nad odnowieniem ich ponieważ są okropne. Pozawalane stare zabudowania, które u mnie wzbudzały niechęć. Mimo to rozpościerał się piękny widok na Hiszpanię, okoliczne plaże i Gibraltar. Zauważyłem z góry jedną piękną plażę, na którą muszę kiedyś się wybrać jak starczy czasu.
Tego dnia chciałem wejść jeszcze na drugi szczyt, gdyż pięknie było widać Afrykę i chciałem zrobić ładną panoramę, ale niestety zabudowania tam były zamknięte, a pozostałe miejsca w które mógłbym pójść były terenem wojskowym, więc wolałem nie ryzykować problemów.
Do miasta zszedłem po schodach (od samego szczytu aż do samego miasta!), na które zapewne kierował mnie ten lokalny człowiek. To zabawne jak blisko nich byłem a mimo wszystko zdołały się one ukryć w gęstwinie drzew. Zmęczenie dawało mi się we znaki, ponieważ wziąłem tylko pół litra wody (butelkę na pierwszym szczycie wypełniłem wodą z toalety i też wypiłem (ceny na szczycie za puszkę coli to 1.85 funta lub 3euro, podczas gdy na dole to tylko 45 poundsów)). Pół litra wody na takie słońce i taki wysiłek to nie był dobry pomysł. Jakby tego było mało postanowiłem, że porównam ceny lokalnych sklepików ukrytych w uliczkach Giba z marketem Morrison.
Sprawdziłem ile kosztuje puszka Coli: w sklepach w uliczkach jest to 55 i 60p. a w Morrisonie jest to 45p. Chyba, że kupi się sześciopak to wychodzi 26p za puszkę albo 90p za dwulitrową butelkę. Zabawne jest to, że w małych sklepikach nie można zapłacić kartą, ale można zapłacić w euro. Cena za puszkę to 90 centów a to znaczy, że przelicznik jest strasznie niekorzystny.
***
Po powrocie zostałem zaskoczony koncertem country w portowej knajpie. Uwielbiam taką muzykę. Gdy przyszedłem na łódź to pogadałem z Jenny i Tedem i ruszyłem się okąpać. Droga była długa ponieważ porozmawiałem z Australijczykiem. Rozmowę jak zwykle zaczął on:
– Hi, Patrick! How’s going?
– Super, byłem na tej górze, o której mówiłem rano. Jestem wykończony.
– Jak Jenny i Ted. Są w porządku?
– Jak najbardziej! Lepiej nie mogłem trafić.
– Powiedziałeś im o Opua?
– Tak.
– I jak zareagowali?
– Powiedzieli, że jest to piękne miejsce.
– O tak! To raj w Nowej Zelandii.
Później rozmawialiśmy o Kiwi, o pięknie Australii i tamtych rejonów, niebezpiecznych zwierzętach oraz o życiu. Moim przeszłym, moim przyszłym i marzeniach. Dał mi radę:
– Jeśli chcesz zwiedzić Australię lub Nową Zelandię zrób to teraz. Przed 30 wszyscy cię tam zapraszają ale później jest już tylko gorzej i gorzej z łatwością dostania się do naszych krajów.
Poopowiadał mi również o rajach na ziemi w okolicy Australii i o czasach kiedy warto tam wpaść ponieważ wszystkie niebezpieczne zwierzęta zapadają w zimowy sen. Dało się wyczuć w jego głosie, żal, ze jak był młody to nie robił rzeczy jak ja teraz. Z resztą sam mi o tym później powiedział.
– Rób to wszystko teraz póki jesteś młody, bo później… później będziesz tak jak ja. Stary głupek na jachcie, który ma coraz mniej sił, żeby zwiedzać świat i podążać za marzeniami.
Powiedziałem mu też, że zauważyłem, że najbardziej przyjacielscy w portach to są Australijczycy i Nowo Zelandczycy. Zaczął od „jesteśmy dupkami”. Po czym opisał narody jako bardzo otwarte, przyjacielskie i nie zadufane w sobie jak amerykanie.
– My nie jesteśmy jak amerykanie „jesteśmy najlepsi”. Nie musimy tacy być. W Australii wszyscy jesteśmy kumplami. Po prostu jesteśmy bardzo otwarci i lubimy siebie wzajemnie.
***
Gdy wróciłem na kolację Jenny zrobiła przepyszną potrawę. Kurczak, wraz z cukinią, ziemniakami, marchewką, brokułami i… sosem. Sosem zrobionym poprzez przysmażenie dżemu i dodaniem do niego śmietany. Gdybym mógł wypiłbym go zamiast dodawał do obiadu. W każdym razie wraz z resztą obiadu wyszło wybornie. Muszę to kiedyś spróbować jeszcze raz.
Wieczór spędziliśmy na rozmowach po czym poszliśmy wstać bo następnego dnia czekało nas sporo pracy.
One thought on “#12 Pierwszy jachtostop i idiota roku (25-29.08)”
Nice post! You have written useful and practical information. Take a look at my web blog Article Star I’m sure you’ll find supplementry information about SEO you can gain new insights from.
Rolland Norfleet